Historia Agnieszki

21/07/2020 | Twoja historia

Dzień dobry, Skarbie – powiedziałam, dotykając palcami maleńkiego, ciepłego, ciała synka, którego jeszcze chwilę wcześniej miałam w brzuchu. Był późny piątkowy wieczór, 22 września 2017 roku. Zawsze wyobrażałam sobie, że dzień porodu będzie tym, z którego wszystko zapamiętam – każdą minutę dnia, każdą rozmowę, pogodę, kolor liści…

Tę opowieść dedykuję mojemu Synowi, który jest moją motywacją do wyzdrowienia, moją nadzieją i siłą.
Moim bliskim, którzy w tych ciężkich chwilach byli przy mnie i nie ustawali w walce o mnie.
Kocham Was!

– Dzień dobry, Skarbie – powiedziałam, dotykając palcami maleńkiego, ciepłego, ciała synka, którego jeszcze chwilę wcześniej miałam w brzuchu. Był późny piątkowy wieczór, 22 września 2017 roku. Zawsze wyobrażałam sobie, że dzień porodu będzie tym, z którego wszystko zapamiętam – każdą minutę dnia, każdą rozmowę, pogodę, kolor liści…

Byłam przekonana, że te wszystkie zjawiska będą dla mnie istotne, że za kilka lat będę opowiadać synowi, że był to wyjątkowo słoneczny, albo deszczowy dzień; że czułam się wspaniale, albo byłam bardzo zmęczona – ale tak nie będzie – nie pamiętam tych detali. Nie mam pojęcia, czy jadłam tego dnia kolację, ani co jadłam na śniadanie. Jedyne, czego jestem pewna, to fakt, że bardzo chciałam już urodzić, wrócić do domu i rozkoszować się macierzyństwem.

Czułam, że będzie ciężko

1 września, to trudny czas dla uczniów, dla rodziców, którym właśnie skończył się urlop… i dla mnie. Tego wieczoru pogotowie zabrało mnie do szpitala z bardzo wysokim ciśnieniem. Podano mi leki, położono w sali na jednym spośród 6 łóżek. Na oddziale położniczo-ginekologicznym trwał remont, przez co ciężarne kłębiły się w „halach”, czyli 4-6 osobowych zastępczych salach. Łazienki były dwie na cały oddział położniczo – ginekologiczny. Dwie łazienki na około 30 pacjentek z mini pęcherzami, ugniatanymi przez mniejsze lub większe dzieciaki w brzuchach.

Moim największym pragnieniem i postanowieniem w ciąży było to, by urodzić siłami natury, bez oksytocyny, bez znieczulenia. Już podczas przyjmowania mnie na oddział w 36 tygodniu ciąży czułam, że będzie z tym ciężko.

– Normujemy ciśnienie i tniemy – to było jak uderzenie tępym narzędziem w głowę.

Codzienny obchód na przemian dodawał i odbierał nadzieję – jeden lekarz kazał spokojnie czekać na rozwój sytuacji, inny zapowiadał cesarskie cięcie, albo wywoływanie porodu jeszcze przed wyznaczonym terminem. Zależało mi, aby wszystko było jak najbardziej naturalnie, bez ingerencji z zewnątrz. Po prawie miesiącu spędzonym na oddziale, moim marzeniem było urodzić i wyjść ze szpitala, a później nigdy już tam nie wracać.

22 września zgodziłam się na cewnik foleya, czyli tzw. balonik, który miał przyspieszyć poród, tworząc rozwarcie. Skurcze zaczęły się niemal natychmiast, balonik wypadł, a w jego następstwie pojawiły się „skurcze własne” – te, które miały doprowadzić mnie do porodu. Mimo wcześniejszego strachu przed tym dniem, wciąż się cieszyłam, śmiałam się z co 3-minutowymi przerwami na skurcze i żartowałam, że może do rana coś ruszy. O 19.00 poszłam na porodówkę o własnych siłach, prowadziła mnie zniecierpliwiona już położna, która właśnie kończyła swój dyżur i z pewnością marzyła o powrocie do domu. Przez cały poród się śmiałam, a lekarz przychodził co jakiś czas sprawdzić, jak się czuję i pytał jedynie, czy pacjentka nadal zadowolona. Oczywiście, że zadowolona! Spełniało się właśnie moje marzenie. O 22:25 wreszcie przytuliłam zdrowego, ślicznego synka. Udało się bez cięcia, bez oksytocyny, bez znieczulenia, bez nacinania krocza, bez żadnych powikłań. To był ten moment, kiedy poczułam wolność – już za kilka dni miałam wreszcie opuścić mury szpitala! Wydawało mi się, że nic już nie mogło zmącić mojego szczęścia!

Po trzech dniach zostaliśmy wypisani do domu. Och, co to była za radość. Ale i trudno było mi się odnaleźć. Tu musiałam znów zacząć funkcjonować – sama robić posiłki, sprzątać, pilnować się z przyjmowaniem leków na nadciśnienie, a dodatkowo karmić i dbać o tą maleńką Istotkę. Radziłam sobie lepiej, niż się spodziewałam. Nie czułam się źle z nocnymi pobudkami, nie przeszkadzało mi to. Mimo, że od najmłodszych lat zmagałam się z notorycznym bólem głowy, który pojawiał się niespodziewanie, wywołany nawet tym, że wstałam z łóżka 10 minut później, niż powinnam. To migrena. Niby takie nic, ale przeokrutnie potrafi dokuczyć i zniszczyć życie. Z drugiej strony dzięki tej chorobie uodporniłam się na ból. Może dlatego poród wspominam dobrze, bez traumy, a nie jako koszmarny ból.

Po kilku szczęśliwych dniach zaczęła mnie boleć głowa. Nic dziwnego – myślałam – niedospanie, może niewygodnie leżałam w nocy, albo zwyczajnie stara „znajoma” migrena towarzyszy mi w codzienności.

Ale ból głowy nie ustawał. Dołączył do niego ból karku, przypominający to uczucie, kiedy nas owieje i nie można ruszyć głową. Ja nie mogłam patrzeć w lewo. Było mi zimno, cały czas chciało mi się pić, a w głowie kręciło mi się tak bardzo, jakbym nie mogła zejść z diabelskiego młyna. Do łazienki chodziłam, przytrzymując się ścian. Dziecko leżało w moim łóżku – bałam się go podnosić, bo pewnie bym go nie utrzymała. Przyzwyczajona do bólu wciąż sobie wmawiałam motto życiowe – Głowa nigdy nie boli tak mocno, żeby ból był warty uwagi lekarza. Wiedziałam, że po prostu muszę przetrwać. Spałam, kiedy spało dziecko. Kiedy on nie spał – ja w większości czasu też spałam. Coraz trudniej było mi się skoncentrować, a gdy opowiadałam o czymś – gubiłam wątek, zupełnie zapominając, o czym mówiłam ułamek sekundy wcześniej.

Sięgam po telefon. To SMS od mojej siostry – widzę jej zdjęcie dołączone do kontaktu. Urodziła 27 godzin później, niż ja. Próbuję odczytać, ale litery wiadomości zlewają mi się w dziwne plamy. Robię screen shota i wysyłam go do Ukochanego, jednocześnie dzwoniąc do niego i pytając, co tam jest napisane. Śmieje się ze mnie, przekonany, że się wygłupiam. Przeczytał mi, ale nie do końca to do mnie dociera. Jednak po chwili wmawiam sobie, że to zmęczenie, a jemu nie zawracam dłużej głowy, bo przecież jest w pracy.
Po chwili znowu biorę telefon w dłoń, przypominam sobie, że chciałam do niej zadzwonić i poprosić o pomoc. Jest mi bardzo źle – czuję się niezręcznie. Miałam poczucie, że sama powinnam sobie poradzić.
– Mamo, możesz dzisiaj do mnie przyjechać? – zapytałam.
– A co się dzieje?
– Nie wiem, nie umiem mówić – to ostatnie sensowne zdanie, które wypowiedziałam tego dnia. Mama przyjechała, razem z moją drugą siostrą. Coś do mnie mówiły, o coś pytały, a ja nie rozumiałam. Siostra dzwoniła na pogotowie, a ja nie umiałam powiedzieć, że to bez sensu, że przecież nic mi nie jest.
Karetka przyjechała szybko. Przynajmniej tak mi się wydaje. Z mieszkania wyszłam na własnych nogach, wsiadłam do ambulansu, przypięli mnie luźnymi pasami, a ja zastanawiałam się, po co mnie zabierają. Próbowałam sama sobie udowodnić, że wszystko jest w porządku, ale kiedy przyglądałam się plakietce z krzyżykiem na bluzie jednego z ratowników medycznych, zaczęło do mnie docierać, że coś może być rzeczywiście nie tak. Zupełnie nie potrafiłam przeczytać napisu, a twarz, mimo, ze była blisko – była totalnie zniekształcona. Nadal jednak łudziłam się, że za kilka godzin będę znowu w domu.

Zawieźli mnie do tego samego szpitala, z którego dosłownie tydzień wcześniej wyszłam. Nie rozumiałam, co się dzieje. Nie potrafiłam nawet pożegnać się z dzieckiem, nie pamiętałam jego imienia. Ba, nawet swojego imienia nie pamiętałam. Czułam bezradność. Nigdy wcześniej nie czułam się tak absolutnie bezradna, bezbronna i bezsilna, jak wtedy. Było mi wstyd. Byłam przekonana, że lekarze są na mnie wkurzeni, i dlatego tak głośno mnie wożą na tym łóżku, że po złości nie dają mi wody, kiedy ja już umieram z pragnienia. Wszystko było okropne.

Leżąc w dziwnej sali z parawanami, za którymi leżeli inni pacjenci, słyszałam więcej dźwięków, niż chciałam. Przeszkadzało mi to. Przeszkadzała mi kobieta, która po sąsiedzku płakała przy swoim chorym mężu, przeszkadzały mi światła, lekarze, dźwięki maszyn, kontrolujących stan każdego pacjenta, przeszkadzało mi kapanie wody z kranu po przeciwnej stronie wielkiej sali. Miałam w sobie tyle złości i agresji, że gdybym miała trochę więcej sił fizycznych, to pewnie skończyłabym w psychiatryku, jako nieobliczalna. A już całości dopięło zacewnikowanie mnie. Poczułam się odarta z godności. Jak to, cewnik? JA?! Przecież jestem młoda, potrafię sobie poradzić, nie zgadzam się! Ale nikt mnie o zdanie nie zapytał. Płakałam. Tak bardzo czułam się żałosna. To był gwałt na mojej godności, na mojej psychice i na moim poczuciu własnej wartości. Podano mi do podpisania jakieś kartki, coś tłumaczono, o coś pytano. Gdybym chociaż wiedziała, jak trzymać długopis… Gdybym widziała go wyraźnie, by go chwycić. Gdybym wiedziała, jak się nazywam!

Wożono mnie w tę i z powrotem. Nie pozwalano usiąść, nie dawali wody – wtedy nie wiedziałam, dlaczego. Kolejne badanie, znów przekładają mnie na inne „łóżko”, wsuwają do ciasnej tuby. Słyszę tam tak koszmarne dźwięki, łomot, że głowę mi rozsadza. Łzy płyną same. Wrażenie, jakby mi młotem pneumatycznym uderzano prosto w mózg. To rezonans magnetyczny. Mój pierwszy z wielu w życiu.

Pamiętam tylko słowo “tętniak”

Wspomnienia mieszają się ze sobą i rozmazują. Z tej dziwnej sali – jak się później okazało była to sala intensywnej opieki – najbardziej utkwiły mi w głowie dźwięki i emocje, spośród których przeważała złość i nienawiść. Nie wiem, czy był to efekt bólu, czy zmian, które nastąpiły w mózgu, ale były tak silne, jak nigdy wcześniej. Oprócz tego wyraźnie przypomina mi się jedna sytuacja: do sali wchodzi mama. Próbuje się do mnie uśmiechnąć, ale widzę, że oczy ma zapuchnięte od płaczu. Wiem, że coś jest nie tak. Przez kilka sekund zastanawiam się nawet, czy może umieram? Może to jakiś guz w głowie powoduje mój stan? Mama na pewno coś wie. Pytam ją, o ile można zlepek niedopasowanych sylab nazwać pytaniem, co się dzieje, co mi jest. Początkowo nie chciała odpowiedzieć, po chwili jednak zaczęła tłumaczyć. Tylko po co? Nic nie rozumiałam, jak zwykle. Dźwięk wchodził do uszu, ale nie docierał do mózgu. Pamiętam tylko słowo „tętniak”. Słowo, które kojarzyło mi się z czymś śmiertelnym i niebezpiecznym – to na pewno mnie nie dotyczy! Przecież mam dopiero 24 lata! Nie czułam się gotowa na śmierć. Nie teraz, kiedy dopiero co urodziłam swoje pierwsze dziecko i nawet nie zdążyłam zasmakować macierzyństwa! Co będzie z moim dzieckiem? Nie mogę umrzeć…

Wreszcie przewieziono mnie do innej sali. Takiej bez mnóstwa parawanów, gdzie były tylko trzy łóżka. Jedno było zajęte przez kobietę, która nawet próbowała nawiązać ze mną kontakt. Zagadywała mnie, a ja czułam się jak obcokrajowiec, nie znający języka. Kiedy byłam z nią sama, czułam niepokój i strach, że coś do mnie powie – wtedy tylko kiwałam głową i zastanawiałam się, czego ona może chcieć ode mnie. Było mi strasznie wstyd – niczym duże dziecko, które jeszcze nie nauczyło się mówić, ani korzystać z toalety, o czym przypominała mi rurka od cewnika. Zrozumiałam tylko z tłumaczenia mamy, że ta kobieta ma wyjść. Później się okazało, że miała być przewieziona helikopterem do Warszawy, by tam mieć operację wycięcia guza mózgu. Cieszyłam się, że opuści „moją” salę, jednocześnie było mi smutno. Zawsze lepiej jest, jak już ma się kogoś spokojnego, niż ma się trafić nowa osoba, być może o trudnym charakterze. W sali nie było telewizora, co mnie bardzo cieszyło. Od lat nie oglądałam telewizji i źle na mnie działały te wszystkie migawki i reklamy, podczas których trzeba było sięgać po pilot, by ściszyć dźwięk.

Kolejne dni mijały dość spokojnie – cały czas dostawałam przeciwbólowe kroplówki, codziennie jakieś zastrzyki w ramię i w brzuch, każdego dnia były obchody, podczas których sztab lekarzy mnie omawiał, zadawali mi też jakieś pytania…znowu… A ja jak zawsze w myślach przeklinałam, że wypraszają rodzinę z Sali na czas obchodu, jak to właśnie mama wie lepiej, niż ja, o co im chodzi i co się dzieje ze mną. Nadal nie byłam w stanie zrozumieć, co mówią lekarze i bliscy. Nadal nie umiałam złożyć chociaż kilku prostych słów, nie umiałam powtórzyć imienia syna, chociaż bardzo za nim tęskniłam. Miałam tak dużo pytań, a w żaden sposób nie potrafiłam ich zadać. Czułam się zamknięta, w głowie aż się dymiło, a nic nie mogło poza nią wyjść. Zaczęłam słyszeć, jak ktoś coś do mnie mówi, mimo, że w rzeczywistości milczał – może to było czytanie w myślach?

Byłam w szpitalu 4 dni, kiedy spróbowałam użyć telefonu. Dla zdrowej osoby to przecież normalne – bierzesz telefon, odblokowujesz odciskiem palca i gotowe – robisz co chcesz. Dla mnie był to wyczyn. Nie potrafiłam trzymać telefonu, litery nadal były niezbyt czytelne, nie rozumiałam ich. Ale przed godziną 5 rano, napisałam do mamy SMSa: „B l a c z b l u c z n e s m i e r c b o s m i e r c i e s m i e r c o” – tak, każda litera oddzielona spacją, bo wtedy chociaż trochę wyraźniej je widziałam. A wiadomość miała znaczyć nic innego, jak prośbę, żeby mama wzięła mi bluzkę, bo „śmierdzę śmierdząco”. Teraz się z tego śmieję, ale dla osoby, która nie może wstać i pójść do łazienki, do toalety, uwięzionej niemal we własnym ciele, w małej sali, to było straszne. Co prawda z coraz większą obojętnością patrzyłam na to, że co drugi dzień przychodzi sanitariusz, pytając, czy mnie umyć – ciepłą wodą, którą miał w misce, gąbką, tylko trochę, tylko tyle, ile się da. A nie dało się wiele. Ja nie mogłam się ruszyć, więc najbardziej zależało mi na umyciu pach – im chyba też. Włosy miałam tłuste, nie myte od dobrego tygodnia. Brzydziły mnie. Ale przecież żaden sanitariusz nie poświęci mi więcej, niż kilka minut. A poza tym jak? Jak umyć włosy, kiedy głowa leży na poduszce i nie mogę jej ruszyć? Jak umyć głowę, która przez cały czas tak bardzo boli? Mama jednak wiadomość zrozumiała i zadzwoniła do mnie zadowolona, że próbuję już pisać, że wiedziałam, gdzie i jak położyć palec, by odblokować swój telefon. To był mały sukces. Bluzkę oczywiście miałam w szafce przy łóżku, tylko o tym nie wiedziałam, bo i nie zaglądałam tam. Wcześniej nie wspomniałam, ale jako, że byłam świeżo po porodzie, a karmienie piersią było moim marzeniem, nie poddawałam się i chciałam zrobić wszystko, by po wyjściu ze szpitala znów karmić naturalnie. Przez czas mojej totalnej niedołężności, to właśnie mama pomagała mi odciągać pokarm. Mimo, że początkowo lekarze powiedzieli, że będę miała leki, przy których karmienie piersią nie jest możliwe (czego ja na szczęście nie rozumiałam), mama walczyła razem ze mną, a może nawet za mnie.

Któregoś dnia odwiedziła mnie koleżanka. Na co dzień miała styczność z dziećmi, a ja w tym czasie też byłam przecież jak dziecko. Nawet jak bardzo małe dziecko, bo przecież można było mi wszystko mówić, a ja i tak nie ogarniałam, o co chodzi. Może nawet bardziej przypominałam psa – one często sprawiają wrażenie mądrych, ze względu na rozumne oczy. A w łebku może być mniej, niż nam, ludziom się wydaje. Kiedy zaczęła do mnie mówić, czułam się źle. Nie umiałam co prawda rozmawiać, a byłam spragniona kontaktu, ale nie zapomnę nigdy, jak przelukrowanym tonem zapytała mnie „A jak robi kotek? Miau, miau. A piesek?” – w taki sposób mówi się co najwyżej do niemowląt. To było dla mnie uwłaczające, toteż postanowiłam sobie po raz kolejny, że mówiąc do mojego dziecka, nie będę się „dziubdziała” – będę mówiła do niego normalnie, jak do człowieka.

Już po 9 dniach, odkąd trafiłam na oddział, w miarę radziłam sobie z telefonem, z mową, z literami. Ze złością niekoniecznie. Kolejną radość wtedy mamie sprawiłam wiadomością, której sama nie byłam pewna znaczenia: „Mam dość. Jestem wkurwiona – chyba tak się nazywa” – wiadomość, gdzie były już słowa, a nie oddzielne litery, moje pierwsze próby nazywania emocji. Każdy postęp był radością w rodzinie. Wszyscy starali się mnie odwiedzać – mama, tato, mój najlepszy przyjaciel, nawet siostra, która mieszka ponad 120 km stąd i ma dziecko 2 dni młodsze od mojego synka. Wszyscy mnie wspierali. Moja druga siostra, która była wówczas w trzeciej ciąży, opiekowała się w tym trudnym czasie moim dzieckiem, jak swoim. Mimo okrutnej tęsknoty, wiedziałam, że jest on pod dobrą opieką, w domu pełnym miłości. Mimo to czuł, że coś jest nie tak, bo jak się później okazało, każdego wieczoru płakał i był niespokojny, nie dał się uspokoić. A ja każdego wieczoru tuliłam i całowałam jego zdjęcie, płacząc z rozrywającej moje serce tęsknoty i bezradności. Może więź matki z dzieckiem jest jeszcze silniejsza, niż się wydaje. Może telepatia istnieje naprawdę. Może miłość nie zauważa dzielących kilometrów i zwyczajnie upomina się o bliskość w taki czy inny sposób?

Moja walka z afazją

W sali prawie zawsze były otwarte drzwi. Na korytarzu światło pozostawało cały czas włączone, natrętnie wdzierając się do sali, podobnie jak wszystkie hałasy. Pielęgniarki, które przychodziły, często zostawiały także w salach włączone światło. A to z zabiegania, z przyzwyczajenia, z wygody…tak czy inaczej ze spaniem było ciężko. A kiedy tej nocy udało mi się zasnąć, po podaniu mi wcześniej kolejnej przeciwbólowej kroplówki – dołączyła do mnie staruszka. Oczywiście byłam wściekła na lekarzy, na pielęgniarki, a przede wszystkim na tę kobietę, która przez całą noc stękała – nie wiem, czy z bólu, co teoretycznie powinnam zrozumieć, bo sama całymi dniami też czułam, jakbym miała umrzeć z bólu – ale i cały czas mówiła i wołała pielęgniarki. Nie dała rady sięgnąć po pilot, którym się wzywało pomoc, więc krzyczała. Rzecz jasna nikt prócz mnie nie był w stanie jej usłyszeć. Nie mogłam jej pomóc inaczej, niż wciskając guzik na pilocie, ale szybko okazało się, że owa pani miała problemy z pamięcią (być może stan podobny jak u mnie) i cały czas wołała, żeby dać jej leki, które już otrzymała. Noc była ciężka. Z nerwów, zmęczenia i bólu chciało mi się płakać. Rano zostałam zapytana, jak minęła noc, na co szczerze opowiedziałam, że nie byłam w stanie zmrużyć oczu przez moją towarzyszkę. Obiecano mi zmiany…

Tak też się stało. Koło południa zabrano mnie na łóżku do sali, na której była młoda kobieta. Miała podejrzenie udaru, ale jak się okazało, nie był to udar, a po kilku dniach wypisano ją do domu.

Łóżko szybko zostało zajęte przez kolejną kobietę. Młodą, sympatyczną Kasię. Wtedy już całkiem sporo rozumiałam, potrafiłam mówić w miarę płynnie – podstawowe słowa już znałam. Zaczęła też do mnie przychodzić pani logopeda. Na początku nawet ją lubiłam, miałam ogromny zapał do nauki, bo to, czego bardzo się bałam, to myśl, że nie będę mogła nauczyć swojego dziecka mówić, pisać, liczyć. Nic z tych rzeczy nie potrafiłam. Logopeda mówiła do mnie, kazała mi powtarzać słowa, pisała mi jakieś słowa i chciała, żebym się ich uczyła. Dni tygodnia i miesiące mieszały mi się strasznie. Za każdym razem zgadywałam, „czy mam powiedzieć to, czego jest więcej, czy to drugie”. Kiedy już zaczynałam – końca nie było. Po grudniu automatycznie następował styczeń, a po niedzieli od nowa poniedziałek. Logopeda mówiła wtedy nagłe „STOP!”, a ja zupełnie nie rozumiałam, dlaczego nie pozwala mi dalej mówić.

Pani Hania tłumaczyła mi znaczenie podstawowych słów. Pamiętam zadanie, w którym miałam wypisać słowa z różnych kategorii: buty, ubrania, warzywa, owoce, naczynia. Niewiele potrafiłam wyrazić tak, jak trzeba, ale najbardziej zaskoczyło mnie słowo „salaterka”. Kompletnie nie miałam pojęcia, co to jest. Podobnie „miska”. Takie zwykłe słowa sprawiały mi trudność. Wszystko mnie dziwiło. Nawet imię mojego syna brzmiało śmiesznie i wstydziłam się, że dałam mu takie niespotykane, obce imię. Antek. Nie byłam w stanie wymówić tego imienia, takie było skomplikowane. Wszystko mi się mieszało. Zaczynałam pisać, ale wciąż nie umiałam sobie przypomnieć zasad ortografii. Wstydziłam się tego i byłam na siebie wściekła. Ja – gramatyczna nazistka, jak mawiali przyjaciele – miałam problem z prostymi słowami.

Wszyscy, którzy mnie odwiedzali, mieli za zadanie mnie ćwiczyć w mowie, w walce z afazją. Pamiętam doskonale, jak mama przyniosła pomidora. Pokazała mi i zapytała, czy wiem, co to jest. Bardzo wtedy skupiałam się na kolorach, ale zależało mi też, żeby „zabłysnąć”. Odpowiedziałam wesoło, chociaż z wielkim trudem „zielony ogórek”. Mama poprawiła mnie, że czerwony pomidor, a ja nie rozumiałam różnicy. W mojej głowie, kiedy mówiłam „ogórek” brzmiało zupełnie jak słowa mamy. Tak jakby te dwa różne kolory i nazwy warzyw miały jedno znaczenie. Trudno jest opisać to, co działo się w mojej głowie. Ciężko wyrazić ten kłębek myśli, których nie dało się wypowiedzieć.

Oprócz zajęć z logopedą, miałam też ćwiczenia z fizjoterapeutką, która dbała o sprawność moich rąk i nóg. Od początku wydawało mi się to co najmniej dziwne. Podczas udaru nie miałam żadnych niedowładów. Nogami i rękami mogłam ruszać, a ćwicząc, machając nogami, czułam się jak kretynka. Może wynikało to też z moich ogólnych kompleksów – często dziwnie się czułam, nawet idąc ulicą pośród grupki ludzi. Ale na szczęście rehabilitowała mnie bardzo miła pani, z którą rozmawiałam, zapominając o tym, że wyglądam jak błazen. 😉
Kiedy już mnie postawiono na nogi, miałam w sobie jeszcze więcej samozaparcia niż kiedykolwiek. Wiedziałam, że tylko, kiedy zacznę chodzić, będę mogła uwolnić się od obrzydliwego worka z moczem. To był przez cały czas mój największy wstyd. Wreszcie mogłam usiąść, a nawet powoli wstawać. Jaka to była radość, gdy wreszcie mogłam skorzystać z toalety! Towarzyszył mi lęk, bo kręciło mi się w głowie, a toalety, mimo ogólnego zakazu palenia, przesiąknięte były smrodem papierosów. Nienawidziłam tego odoru odkąd pamiętam. A jednak i tak było to lepsze, niż brak czucia podczas oddawania moczu i cewnik. Wszystko było lepsze, niż bycie uwięzionym na łóżku w sali szpitalnej.

Co prawda później moje spacery też były mocno ograniczone, ale powoli wracałam do zdrowia. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo powoli. Wydawało mi się, że kiedy już zacznę mówić i rozumieć innych, nauczę się pisać, zapamiętam te cholerne miesiące i dni tygodnia, to wyjdę ze szpitala. Kantowałam nieraz logopedę, udając, że rozumiem co do mnie mówi, kiwałam głową, kiedy pytała, czy rozumiem, nawet udawałam zdziwioną, że o to pyta. Teraz myślę, że byłam naiwna, bo codzienne zastrzyki i pobieranie krwi o poranku było po coś. Wyniki nadal były słabe, rezonans wciąż pokazywał, że żyły w lewej półkuli mózgu są pełne skrzepów i kompletnie nie nadawałam się jeszcze do wypuszczenia mnie ze szpitala. Ale może ta naiwność ratowała mnie przed depresją?

Uwierzcie – będąc dwa miesiące z dala od domu, od nowonarodzonego dziecka, od normalności, codziennie widząc ludzi, którzy skazani są na śmierć, którzy krzyczą dniami i nocami z bólu, z samotności, z choroby, widząc, jak odchodzą kolejne osoby, bardzo łatwo popaść w depresję. Tylko myśl o dziecku, które czekało na mój powrót, i tylko wiara, że wyjdę za kilka dni, za tydzień, dwa, dodawała mi sił, by wstać z łóżka i pokazać lekarzom, że ja JUŻ jestem gotowa. Miałam motywację. I miałam coś jeszcze… Miałam szydełko i włóczkę. Będąc w ciąży zaczęłam robić kocyk dla syna. To były moje całkowite początki z szydełkiem, po długich namowach siostry spróbowałam i pokochałam tę formę spędzania czasu. Po udarze bałam się, że nie będę już potrafiła szydełkować, że będę musiała uczyć się tego od nowa, podobnie jak tabliczki mnożenia. Na szczęście było inaczej. Potrafiłam godzinami siedzieć i dziergać kocyk. Pielęgniarki i lekarze przychodzili, dziwiąc się, że szydełkuję. Jeszcze kilka tygodni wcześniej mówili o ostateczności, o możliwości śmierci, o konieczności operacji, o prawdopodobieństwie życia jak roślina, o problemach z powrotem do normalności i wyjściem z afazji, o konieczności bardzo długiej rehabilitacji logopedycznej. Całkiem niedawno widzieli młodą kobietę, która nie potrafiła utrzymać łyżki, telefonu, długopisu. Kobietę, która nie wiedziała, jak się nazywa i która płakała z niemocy wypowiedzenia swoich zabłąkanych myśli. A teraz – oto ona! – siedzi dumnie na łóżku od 4 nad ranem i szydełkuje, w oczekiwaniu na wizytę kapelana, śniadanie i obchód.

Powrót do domu

Nadszedł ten wielki dzień. Po raz kolejny pobrali mi krew, zrobili zastrzyk w obolały już brzuch, dali tabletki i kazali czekać. Czekałam, modląc się, żebym wreszcie wyszła z tego „lochu”. Naprawdę, czułam się tam jak więzień. Przed południem poinformowano mnie, że dostanę wypis. Moje szczęście sięgało zenitu! Dodatkowym plusem była zmiana przyjmowania leku przeciwzakrzepowego – przez cały pobyt w szpitalu podawano mi heparynę w zastrzykach, później dołączone były tabletki, a wychodząc, otrzymałam receptę tylko na tabletki. Okazało się również, że biorąc je, mogę karmić piersią. Podczas pobytu w szpitalu miałam moment załamania. Prosiłam i błagałam mamę, żeby przywieźli mi syna chociaż na chwilę, że pragnę go przytulić. Rodzina nie była pewna, czy to dobry pomysł – wszyscy bali się, że kiedy go zobaczę, będzie mi jeszcze trudniej zostać w szpitalu. Ostatecznie po konsultacji z lekarzem prowadzącym, przywieźli syna. Dwa razy. Spotkałam się z nim poza oddziałem, w specjalnym pokoiku dla mam z niemowlętami. Teraz, kiedy o tym piszę, zerkając na prawie 2,5-letniego Antka, mam łzy w oczach. Pamiętam doskonale każdą chwilę, którą wtedy razem spędziliśmy.

Po powrocie do domu wszystko wyglądało inaczej. Odzwyczaiłam się od tego miejsca. Dwa miesiące z małą przerwą byłam poza nim. Nie potrafiłam się przyzwyczaić. Mój ukochany, z racji pracy, nie mógł mi pomagać w ciągu dnia, dlatego zamieszkała z nami mama. Mama opiekowała się Antkiem, opowiadała mi o nim, pozwalała mi go poznać. Bo okazało się, że zupełnie nie rozumiałam jego potrzeb, czułam się znowu bezradna. Mając już wtedy trzech siostrzeńców i dwie siostrzenice, byłam przyzwyczajona do bycia ciocią. Zwracając się do Antka, też często odruchowo mówiłam „chodź do cioci”, „ciocia zmieni pieluchę” i tym podobne. Nie umiałam nazwać siebie mamą. Nie czułam się mamą. To inni znali moje dziecko lepiej, niż ja. Chociaż udar nie był moją winą, to i tak było we mnie poczucie porażki, że zawaliłam na starcie macierzyństwa. Nieraz chciało mi się płakać, kiedy ten maleńki chłopczyk w moich objęciach płakał, a ja nie byłam w stanie pojąć, co się dzieje. Sporo czasu zajęło, zanim w pełni poczułam, że to mój syn.

Codzienne branie leków okazało się trudne. Chodziłam na pobranie krwi co 1-2 dni, a kiedy parametry się nie zgadzały, leciałam do lekarza, żeby zmienił mi dawkę leku. To było męczące. Co kilka dni czekanie, zmiana zapisu w dawce i na nowo przygoda się zaczynała. Ustalane przez lekarzy leki powodowały wpadanie w skrajności – raz za gęsta krew, a za chwilę zbyt rozrzedzona. Wtedy postanowiłam sama o siebie zadbać, sama regulowałam sobie, ile leku przyjmować. Wyszło mi to na dobre, bo poznałam swój organizm i działanie całego tego systemu krzepliwości. Nieraz oczywiście zdarzały się jakieś skoki, ale to dlatego, że kocham sałatę, szpinak, szczaw, kapustę i wiele innych zdrowych rzeczy. Mogłabym je jeść od rana do wieczora. Ale przez wysoką zawartość witaminy K, która zagęszcza krew, muszę te produkty bardzo ograniczać. Moja neurolog zaleciła mi dużo spokojnego ruchu – spacery, pływanie, nawet lekki marsz, jednak surowo zabroniła skakania i czynności, w których mój mózg byłby narażony na uszkodzenie, ponieważ cały czas żyły były zwężone. Szybko odkryłam, że nawet odkurzanie sprawia mi trudności i powoduje ból głowy. Z każdym dniem poznawałam siebie na nowo. Siebie, ale w tym drugim życiu. W życiu z chorobą.

Nie mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniłam z zakrzepicą, ale nauczyłam się z nią żyć. Nieraz boli mnie głowa. Zazwyczaj sprawdzam wtedy sama siebie i w myślach przedstawiam się, przypominam sobie swój adres, numer telefonu, imiona bliskich. Boję się, oczywiście, że się boję. Bo mam 50% szans na to, że już nigdy nie będę miała udaru, ale pozostaje drugie 50%. Z dbaniem o siebie bywa różnie. Dzisiaj drugiego lutego, kiedy próbuję dokończyć moją opowieść przed wysłaniem jej do wydawnictwa, mijają równo 2 lata i 4 miesiące od udaru. To były wspaniałe 2 lata. Pełne pagórków, na które musiałam się wdrapywać, i dolin, z których musiałam się wygrzebywać, ale dziękuję Bogu za każdy ten dzień. Bo mogłam skończyć nie tutaj, w ciepłym mieszkanku, z roześmianym synem i ukochanym przy boku, a na cmentarzu. Może ta choroba była mi potrzebna, by docenić to, co mam? By cieszyć się każdą chwilą, która mi została? By bardziej doceniać i kochać bliskich, by przebaczyć tym, którym wcześniej nie umiałam wybaczyć? By wybaczyć samej sobie…

Zdecydowanie nic nie dzieje się bez przyczyny. W przypadku mojej zakrzepicy przyczyna jest nieznana, testy genetyczne wyszły dobrze, co też mnie cieszy, bo to oznacza, że moje dzieci nie otrzymają choroby po mnie w gratisie. Ale dzieci, to dalekie marzenia – w ciąży musiałabym znów przyjmować zastrzyki, bo leki, które przyjmuj, mogłyby zaszkodzić zarówno dziecku, jak i mi – a zupełnie nie tęsknię za codziennymi igłami w brzuchu. 😉

Życie jest cudem

W kilku ostatnich zdaniach chciałam się zwrócić do rodzin osób chorych. Jeśli w Waszej rodzinie, w Waszym otoczeniu jest ktoś, czyj stan przypomina kilka tygodni opisanych w tej historii, to proszę Was o jedno w ich imieniu. Traktujcie ich jak ludzi. Nie jak słodkie pieski, nie jak miauczące kociaki, nie jak niemowlęta – jak ludzi takich, jakimi byli przed udarem. Mówcie do nich, ale, na litość Boską, nie pieśćcie się. Nie zdrabniajcie każdego słowa. Mówcie po prostu. Oni rozumieją. Może mniej, niż by chcieli, ale są normalni. I potrzebują przyjaciela, kogoś, kto i ich zrozumie. Czasami wystarczy proste zapytanie, czy możesz w czymś pomóc, czy podać wodę, czy coś kupić, czy może zabrać chorego na spacer, chociażby po korytarzu szpitalnym. Te najmniejsze gesty często ważą najwięcej.

Udar odcisnął piętno na mojej psychice – do dziś mam problemy z koncentracją, a rozmowa z ludźmi to dla mnie wyzwanie, często nie do pokonania. Załatwianie spraw urzędowych nieraz powoduje we mnie blokadę, a wtedy zupełnie nie potrafię nic powiedzieć.

Przede mną jeszcze długa droga do zdrowia, zapewne czeka mnie wiele łez, rozczarowań i dołków, ale wierzę, że pewnego dnia będę mogła powiedzieć o sobie, że jestem zdrowa.
A co dzieje się ze mną dzisiaj? Bywa różnie – czasami ból głowy niszczy cały mój dzień, wszystkie plany i marzenia, nie pozwalając wykonać nawet najprostszych codziennych obowiązków, a innego dnia jestem szczęśliwa i pełna energii. Każdy dzień bez bólu jest dla mnie cudem. Tak, jak cudem jest życie.

Nie pracuję – póki co opiekuję się moim prawie 2,5 latkiem i szydełkuję. Robię kocyki, narzuty, chusty, ale głównie maskotki na zamówienie. Antek to wspaniały dzieciak – jego kreatywność cały czas mnie zaskakuje, a w kwestii sprawdzania jakości maskotek, zawsze mogę liczyć na jego pomoc.

W międzyczasie udało mi się zrobić kurs, żeby łatwiej było znaleźć mi pracę, gdy w moim mózgu nastąpi poprawa. W przyszłości może zacznę jakąś szkołę dla dorosłych – kto wie, co przyniesie los… Życie lubi zaskakiwać. 🙂

PODZIĘKOWANIA
Bardzo chciałabym też podziękować wszystkim moim Aniołom, którzy otulali mnie swoimi skrzydłami przez cały czas.
Szczególnie dziękuję mojemu Synowi – Antek, jesteś super facetem! Dzięki, że pozwoliłeś mi spisać całą tę historię.
Mojemu Ukochanemu – za wsparcie przed, w trakcie i po udarze, każdego dnia, w każdej chwili oddając mi swoje serce i troskę. Kocham Cię.
Mojej Mamie – za opiekę i poświęcenie, za czas spędzony przy moim łóżku i za każdą łzę, która była w jakikolwiek sposób spowodowana przeze mnie.
Mojemu Tacie – bo chociaż różnie między nami było, ten udar pozwolił nam wiele naprawić.
Monice – za opiekę nad moim synkiem i niezawodność.
Marioli – dzięki Tobie i Twojej pasji, poznałam moją pasję.
Wszystkim przyjaciołom, znajomym i nieznajomym, których nie wymienię tu z imienia, a którzy byli przy mnie nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim w modlitwie przywracali mnie do zdrowia. Wiem, że było Was bardzo, bardzo dużo, i wierzę, że modlitwa dodała mi skrzydeł na ziemi.

Pobierając ten darmowy poradnik zgadzasz się na otrzymywanie newslettera. Będziemy Cię informować o nowych artykułach, wywiadach i spotkaniach online z osobami, które przeżyły udar. Dzięki temu nie ominie Cię wartościowa rozmowa z ekspertem czy informacja na temat ważnych zmian związanych z lekami, czy rehabilitacją.

Przeczytaj również…