Nie zazdroszczę ludziom domów, samochodów i pieniędzy. Zazdroszczę ludziom zdrowia i to nie tylko takiego stuprocentowego, ale nawet (wstyd się przyznać) takiego udaru z lżejszymi skutkami. Bo mój mi wywrócił życie do góry nogami a mnie na lewą stronę.
Piszę ten felieton 7 listopada. 21 lat po moim końcu świata.
Kto zainteresowany tym tematem, pewnie wie jak to się zaczęło.
Ale przypomnę. Wieczorem tego dnia (pamiętam co jadłam na kolację 21 lat temu 🙂
Tosty z pieczarkami i piwo sztuk jeden na pół z ówczesnym mężem.
Późnym wieczorem tak mi się zakręciło w głowie, że aż upadłam. Takiego czegoś nie czułam jeszcze nigdy w życiu, nie wiedziałam, gdzie sufit, gdzie podłoga, jakby moje oczy biegały wkoło.
Szybkie myśli:
„Zatrułam się grzybami, ale tylko pieczarki jadłam…“
„Może to po tym piwie? No ale po szklance?…”
Potrząsnęłam głową jak pies i minęło, cisza spokój. Ulga.
Położyłam się.
O pierwszej ze snu wyrwał mnie tępy ból głowy, a zawroty zaczęły się od nowa, tym razem silniejsze.
Miałam torsje, pięknie ohaftowałam dywan i dostałam miskę, ze słowami „rzygaj ciszej, bo chcę spać”.
I tak spędziłam czas umilając sobie wymiotami co minutę.
Jak silne były zawroty głowy, nawet nie umiem opisać.
Z pierwszej zrobiła się siódma rano. Dziecko płakało w łóżeczku, a ja nawet nie byłam w stanie podnieść głowy. Przyjechali teściowie przekonani, że mam grypę żołądkową, która wtedy panowała.
Zniknęli, a potem zjawili się moi przytomni Rodzice, wezwali pogotowie.
Ja wtedy już nie trzymałam moczu i nogi mi przestały działać, a na usta weszły jakieś mrówki z wielkimi nogami i nie mogłam nic powiedzieć 🙁
Potem sytuacja potoczyła się szybko. W miejscowym szpitalu powiedzieli rodzicom, że to chyba udar, zawieźli mnie karetką do innej miejscowości (do dzisiaj jak słyszę gdzieś w oddali dźwięk karetki to mnie dusi z nerwów).
W szpitalu przeżyłam horror, a po 8 tygodniach oddali mnie, leżącą na noszach jak worek ziemniaków. Oddali ze słowami „tak, nic z niej już nie będzie”.
Udar mój poskutkował 4 kończynowym porażeniem, afazją – brakiem mowy na wiele miesięcy.
Cała moja młodość przeleciała. Nie było imprez, tańców, strojenia się, błędów młodości, również tych życiowych i uczenia się na nich… Być może drugiego dziecka.
A dzisiaj… chodzę, mówię. Jestem młodą staruszką.
Nie pobiegnę, nie jeżdżę rowerem, nie pływam.
Nie biegam ani nie mogę prowadzić samochodu.
Nie ukucnę, żeby wstać a po myciu głowy, nie mogę się wyprostować znad wanny.
Nie mogę wziąć kąpieli we wannie relaksując się… Bo z niej nie wstanę.
Chodzę pomalutku o dwóch kulach, ostrożnie stawiając kroki, tylko mi wózeczka w kratkę na zakupy brakuje.
Kiedyś ktoś powiedział o mnie, że całkowicie wyszłam z tego, co mnie spotkało.
Wolne żarty…
Skąd wzięłam siły, żeby z tego wyjść? Bo nie miałam innego wyjścia. Na pewno dużo mi dało wsparcie najbliżej rodziny, rodziców, sióstr. Dodatkowo wynikało to z mojego charakteru, twarda ze mnie sztuka. Chociaż po latach okazuje się, że psychika mi mówi czasem: „Hej stara, stój” – a moja Mama zna mnie lepiej, niż ja – samą siebie.
Przy okazji udaru otrzymałam wiele prezentów i niespodzianek. Na stałe i nie przydatne. Takie niechciane prezenty świąteczne, ale nie mogę oddać czy wymienić, a tym bardziej sprzedać.
Choroba lokomocyjna level max. Z OIOMU karetką do domu, przywieziono mnie w pozycji leżącej na noszach, jak torbę.
Pół roku w domu, czas podróży do szpitala rehabilitacyjnego wypełniłam pracą nad sobą i do głowy mi nie przyszło co mnie czeka.
40 km samochodem do szpitala, już w pozycji siedzącej. Niby fajnie, pierwsza przejażdżka od dawna, no nie do końca.
Rzygałam ze 20 razy wszędzie i we wszystko co się dało. Wujka czapkę, wszelkie torebki, reklamówki i inne woreczki, dywaniki samochodowe, spodnie, buty własne. Byłam zielona na twarzy. I już wiedziałam, że każda moja podróż będzie tak wyglądała.
Od lat przed każdą podróżą biorę aviomarin. Z tym, że mój mózg czasem się tym zadowala i nie szaleje a czasem mam zawroty, mdłości, omdlenia aż do wymiotów.
Czasem jest to tramwaj, nigdy pociąg, ale zawsze autobus i zawsze samochód.
Autobusem nie przejadę 1 km, autem różnie 350 km do rodziny przeżyję, a czasem 4 km po mieście na zakupy mnie tak osłabia, że zanim zostanę zawieziona do sklepu, zapominam po co tu jestem.
Zaburzenia równowagi i koordynacji. Dla laika to brzmi obco, obrazowo to potrafię się zatoczyć jak pijaczka na prostej drodze. Kręci mi się w głowie, w domu – gdy na dworze wieje wiatr. Obijam się wtedy o meble jak ćma. Ruch uliczny przyprawia mnie o zawroty głowy i taki chaos wewnętrzny typu „nie wiem, gdzie jestem”. Jak stoję przed pasami trzymam się kurczowo opiekuna, bo nie mogę podnieść głowy, mam wrażenie, że się przewrócę.
Nie mogę iść chodnikiem wzdłuż jezdni, bo na bank mnie na nią zamiecie.
Jak wieje wiatr, tak napinam mięśnie walcząc z nim, żeby mnie nie przewrócił, że spacer 500 metrów w takich warunkach skutkuje tym, że kolejnego dnia ledwo chodzę (po domu).
Meteopatia, nadwrażliwość na zmiany pogody i ciśnienia na zewnątrz.
Ciśnienie rośnie – kręci mi się w głowie, boli mnie, oczy chcą wypłynąć.
Ciśnienie spada – kręci mi się w głowie, mogę zasnąć na siedząco.
Do tego wszystkiego dochodzi nerwowość, jakaś gula w gardle.
Słabość, chęć snu, „tumiwisizm” stosowany.
Nerwica i stany depresyjne.
Nie wchodzę sama z domu, do sklepu budynek obok mogę iść. Nie ma jezdni, którą trzeba przejść.
Bo taka jezdnia – nieważne duża mała, szeroka wąska nie ma mowy żebym przeszła. Mięśnie mi się napinają, spastyka szaleje wtedy, chodnik pływa, ugina się tam, gdzie pasy i w ogóle wszystko jest jakby z gąbki. A moje nogi z waty. Tak wiem, to lęk przestrzenny, agorafobia.
Nienawidzę otwartych przestrzeni, gdzie muszę stać sama. Pode mną bruk, dokoła plac, a nade mną niebo. To mój koszmar. Przecież wszystkim nie będę mówiła, że boję się powietrza. Kiedyś miałam iść do znajomej spory kawał drogi, zapytała mnie zdziwiona, dlaczego przyjdę z opiekunem, była przekonana, że sama to zrobię.
Moim aniołem stróżem jest Mama, Rodzina, a dzisiaj również partner. Wszyscy zawsze opiekuńczy i pomocni.
Mariusz jest moją równowagą, moją prawą ręką, bez Niego nie ruszam się nigdzie, nigdy.
Nawet w wielkim markecie czy dużych pomieszczeniach kurczowo ściskam jego rękę, bo mam lęki i napięcia mięśni.
Zapomniałam jak fajnie jest kucnąć i wstać, jak samej można biegać po mieście, jeździć komunikacją miejską, wsiadać swobodnie, stać w tramwaju nie przewracając się. Jak to jest być kierowcą samochodu…
Minęło dwadzieścia lat, to szmat czasu, ale wciąż pamiętam jakie to cudowne uczucie móc pobiec przed siebie, poczuć wiatr na twarzy, czuć wewnętrzną siłę, moc w nogach. Albo zatrzasnąć drzwi i wyjść poszwędać się po mieście bez celu. Dlatego zawsze będę powtarzać, wolałabym się urodzić niepełnosprawna i tylko o tym marzyć, niż tęsknić i pamiętać.
Samotny wypad, lubicie swoje towarzystwo?
Ja bardzo lubię być sama, poczytać, rozwiązać krzyżówkę, napić się kawy, pomyśleć.
Lubię też zajmować się domem, na tyle ile stan fizyczny i psychiczny w tym dniu mi pozwala. Lubię prać, zmywać, gotować. Nie lubię się poddawać, tłumaczyć się sama przed sobą: „jestem chora”. Ja o sobie tak nie powiedziałam i nie pomyślałam nawet wtedy, gdy leżałam sparaliżowana.
Próbowałam brać leki, miałam zmieniane kilka razy.
Leki na nerwicę czy podnoszące poziom serotoniny zwiększają u mnie spastykę, mięśnie mi się napinają tak, że mnie wygina jak paragraf.
Musiałam się pogodzić z tym, że rządzą mną emocje, stany psychiczne lub nerwicowe zachowania.
Często bezsenność, brak chęci do czegokolwiek.
Moja choroba to nie tylko to, co widać na zewnątrz, cały czas staram się jakoś i jakoś funkcjonować.
Ale wewnątrz to ruina, czasem ledwo żyję.
Nie chce mi się wtedy ruszyć ręką ani nogą, do tego przerasta mnie mówienie. Nie chce mi się umyć głowy, umyć się czy przebrać. I muszę z tym walczyć sama bez wspomagania lekami.
Nigdy nie wiem, kiedy to nastąpi. Czy jutro, za tydzień czy akurat w tym dniu, kiedy mam gdzieś pójść, bo np. jestem umówiona. Jestem tym bardzo zmęczona.
Mało kto mnie rozumie, tak trochę walę głową mur.
Najczęściej słyszę „Ale przecież dobrze wyglądasz”.
Kiedyś pewna znajoma zamiast się cieszyć, że przyszłam, dotarłam i weszłam po schodach mówi, że coś jej wyszło na oku i nie może zrobić makijażu.
Inna z kolei na moje stękniecie przy wstawaniu z fotela „o mój kręgosłup”, mówi zaskoczona: „aż tak cię boli? A od czego??”
Nikt nikomu w głowie nie siedzi, nie może powiedzieć co go boli, jak się czuje.
Oprócz tego, jak wygląda, co powinno być chyba wyznacznikiem świetnego samopoczucia.
Wręcz się zmuszam, nawet do głupiego wyjścia na ławkę na podwórko.
Ludzie uważają, że jestem silna. Ale ja tak długo byłam silna, że teraz chyba jadę na rezerwie i nie wiem, jak naładować ten mój akumulator.
Bo co by człowiek nie zrobił, gdzie by nie uciekł, zawsze będzie sobą, a jego problemy pojadą z nim.
Nie czekam na szczęście i nie czekam, aż będzie prościej i łatwiej. Żyję tym co mam.
Żeby było jasne to nie śmieję się głupi do sera, bo byłam na spacerze. Ale doceniam, że mogłam na niego iść, co dodaje mi energii na dalszy ciąg dnia. Energia jest potrzebna, bo jak jej brak, to snujesz się po domu i nie wiesz co ze sobą robić.
Przede wszystkim bardzo staram się nie martwić na zapas, ale tu akurat jestem specjalistką od czarnowidztwa, i muszę ze sobą walczyć, żeby mi nie nachodziły nad głowę czarne chmury. Bywają jednak dni kiedy nie mam sił podnieść się z łóżka, nie chodzi o siły fizyczne. Czasem nie ogarniam… wszystkiego. Nie chce mi się nic, nawet być. Podobno mam wiele sił by być i żyć, ale to nie jest tak do końca.
Wiem, że cierpię na stany depresyjne a niestety nie mogę brać na to leków. Głównym ich składnikiem jest sertalina, mająca na celu podniesienie poziomu serotoniny dającej poczucie szczęścia.
O ten muszę składnik muszę dbać bez leków, bo sertalina i jej pochodne kłócą się ze skutkami poudarowymi. Wobec powyższego sama sobie muszę dawać radę, psychicznie i fizycznie. Można mieć siebie czasem zupełnie dość prawda?
Do tego dochodzi moja ulubienica. Labilność emocjonalna. Mogę płakać i śmiać się naprzemiennie jak idiotka, bez powodu, jak i również każdy powód jest dobry i nie umiem nad tym zapanować.
Rzeczy, których nie wykonam przez ograniczenia fizyczne bądź psychiczne jest jeszcze kilka.
Ale do tego wszystkiego o czym pisałam trzeba się przyznawać, mówić o tym co nas męczy i co gryzie.
Nie można udawać, że zawsze jest zajebiście, bo te emocje nas zjedzą. I wyplują.
Nie można zakładać masek i oszukiwać przede wszystkim siebie, bo to się dobrze dla nas nie skończy.
Każdy nowy dzień to szansa, nowa, świeża na rozwiązanie problemu. Czy łatwo mi jest? Nie, a kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe i wszyscy mają szczęścia po równo?
Ale się nie poddam, to nie leży w mojej naturze. Bo to nie prawda, że żyje się raz, nie bójmy się zmian. Żyje się codziennie, a umiera raz.
Tym optymistycznym akcentem kończę, pozdrawiając 🙂
PS. Tekst jest rozstrzelony tak, jak moje niepoukładane myśli J
Pisała dla Was Anna Naskręt