Postanowiłam opisać Wam historię mojego życia, ponieważ chciałabym co poniektórych pocieszyć, a jeszcze innych zmotywować.
Ale przede wszystkim udowodnić, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czasem może trwają mega długo, ale myślę że warto. Z góry przepraszam Was za jakiekolwiek błędy. Nie jestem pisarką, w dodatku piszę w przerwach, gdy moje dziecko śpi.
Urodziłam się 23 lipca 1990 roku. Mojego dzieciństwa nie chcę Wam opowiadać, mało z niego pamiętam, podobno nazywa się to wyparciem przez traumatyczne przeżycia. Wie o nich tylko moja rodzina i niech tak pozostanie.
W szkole średniej poznałam mojego obecnego męża – Michała. Matko, jak ja go wtedy zobaczyłam na korytarzu szkolnym zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Ponieważ zawsze byłam charakterna to ja zrobiłam ten pierwszy krok, napisałam sms-a i spotkaliśmy się. Było to dokładnie 15 lat temu.
Okazało się, że Michał był we mnie zakochany od dawna, tylko myślał, że ,,taka dziewczyna jak ja na niego nie spojrzy”. Tak, to zdecydowanie była miłość od pierwszego wejrzenia! On był w technikum samochodowym, ja w liceum sportowo-obronnym.
Tańczyłam, śpiewałam, kochałam sport podobnie jak mój mąż. Moim marzeniem było wojsko lub policja. Wkrótce po zdaniu matury, znalazłam pracę w jednym z biur w Poznaniu, zaczęłam zaocznie policealną szkołę o profilu ochrona osób i mienia (potem miałam w planach resocjalizację i wojsko lub policję). Michał zaczął pracę w warsztacie samochodowym.
Parę miesięcy później okazało się, że jestem w ciąży. Beczałam Michałowi dobrą godzinę do słuchawki i nie chciałam powiedzieć o co chodzi. Michał długo się nie zastanawiając wsiadł w auto i przyjechał do moich dziadków, bo to u nich wtedy mieszkałam.
Gdy dowiedział się, że jestem w ciąży nie słuchał nikogo, tylko wziął sprawy w swoje ręce. Znalazł lepszą pracę, mieszkanie i od razu się przeprowadziliśmy i zaczęliśmy prowadzić wspólne gospodarstwo domowe. Ja z powodu złego samopoczucia i stanu zdrowia musiałam zrezygnować z pracy. Kilka miesięcy później urodził się nasz synek, pierwszy synek – Oliwer. OLIWEREK urodził się poprzez CC ze względu na wysokie ciśnienie tętnicze (pierwsze objawy nadciśnienia). Od samego początku miał problemy zdrowotne. Atopowe zapalenie skóry, alergię pokarmową i wziewną, astmę oskrzelową. Non stop chory, non stop zapalenia oskrzeli, płuc, itd. Potem wodniak jądra, operacja.
Następnie okazało się, że Oliwerek również choruje na nadciśnienie tętnicze i insulinooporność. Uwarunkowane genetycznie. Szok po prostu, bo to przecież nasze dziecko! I w tak młodym wieku 🙁 niestety za genetykę nic nie można. Odziedziczył podobnie jak ja jedne z najgorszych genów. Leki, specjalne diety. Dostał orzeczenie o niepełnosprawności.
Do pracy iść nie mogłam, bo nie mieliśmy nikogo, kto by mógł nam pomóc, kto zająłby się naszym synkiem, który non stop chorował. Od początku zdani na siebie.
Wiedziałam, że moja rodzina jest mega obciążona pod względem zachorowań. Nowotwory, cukrzyce, nadciśnienia tętnicze, epilepsje, zatory, zawały, zakrzepice, miażdżyce, udary, ale to jakoś myślałam, że mnie ominie. Nagle zaczęłam tyć, nie wiedziałam , co się działo, nic prawie nie jadłam a puchłam w oczach, mąż mówił „idź do lekarza, przecież Ty nic nie jesz, a tyjesz”. Kolejne choroby.
Moja mama zmarła w wieku 47 lat, wylew do mózgu. Dziadek w wieku 57 lat, po kolejnym udarze, nowotwór wątroby z przerzutami na trzustkę i jelito grube.
Mimo wszystko nadal byłam pewna siebie i myślałam, że mnie to ominie. Taka do przodu byłam. No idiotka po prostu…
Mniej więcej w 2016/17 roku bardzo zaczęła boleć mnie głowa, przestałam słyszeć na ucho. Mówię do męża: “Coś jest nie tak”. Ubieraj się jedziemy do lekarza. Chciałam jechać do naszego gnieźnieńskiego lekarza, jednego z najlepszych, jednak w drodze do niego tuż przy pogotowiu zachciało mi się mega wymiotować. Powiedziałam mężowi wjedź na pogotowie, coś jest nie tak. Gdy tylko stanął zwymiotowałam.
Weszliśmy na pogotowie, opowiedziałam, co się dzieje. Pani Doktor po zmierzeniu ciśnienia zrobiła się blada i prosiła ratowników medycznych o pomoc. Pomoc w zmierzeniu ciśnienia, bo myślała, że jej się ciśnieniomierz popsuł. Zmierzono mi jej ciśnieniomierzem i 4 innymi wyciąganymi z karetek. Słyszałam tylko ,,ciągle tak samo!”, „mamy przełom ciśnieniowy”.
Pytania do mnie: dziewczyno jak ty się czujesz, jak ty jeszcze funkcjonujesz. Kazano mi się położyć. Przewieziono mnie natychmiast do szpitala. okazało się, że miałam ciśnienie 320 na 280. Tak, dobrze czytacie. Udało się je zbić na pogotowiu do 220 na 180 i nie chciało już spaść. Był to pierwszy incydent od porodu z ciśnieniem. Mąż mówił, że nie wiedział, co się dzieje, widział tylko ratowników biegających do mnie i nikt nie chciał mu nic powiedzieć.
Tak się zaczęła ,,przygoda z ciśnieniami”. Szpitale za szpitalami, bo co zmienili leki one przestawały na mnie działać. Za każdym razem ciśnienie było oporne nie chciało zejść. Długo, że mną walczono i za każdym razem troponiny były wysokie.
Wkrótce trafiłam na oddział neurologiczny, gdzie na rezonansie wykryto u mnie zakrzep z tyłu głowy.
W 2019 roku zaczęłam słaniać się na nogach. Miałam uczucie, że ktoś mi siedzi na barkach, źle się czułam, mega silne zawroty głowy i wymioty, czułam się coraz gorzej, ba! Tragicznie. Znów SOR, po raz nie zliczę który, znów wysokie troponiny, zrobiono mi ekg, echo serca, okazało się, że ostre zapalenie mięśnia sercowego.
Już w pewnym momencie przestałam na to zwracać uwagę. Słyszałam to prawie za każdym razem.
Ponieważ sama miałam bardzo ciężko w życiu, jedna z osób w mojej rodzinie była poważnie chora i zbierano na jej leczenie pieniądze, wiedziałam jak ciężko jest o wszystko. Bardzo chciałam pomagać innym ludziom. Stąd też zaczęłam wspólnie ze znajomymi jako Wzlotowisko organizować zloty samochodowe, z których całkowity dochód przeznaczony był za każdym razem na bardzo chore dziecko. Sprawiało mi to ogromą radość. Im również! Nigdy nie miałam z tego ani złotówki, mimo to byłam obgadywana, mówiono, że biorę dla siebie te pieniądze, mimo, że zawsze zbierała je albo Fundacja albo rodzice. My tylko organizowaliśmy wszystko. Byłam nękana, zastraszana, tylko dlatego, że pomagałam. Wpakowało mnie to w nerwice, stany depresyjne. Każdy złot kończył się szpitalem z nerwów, ale nie chciałam się poddać, chciałam być ponadto i pomagać tym dzieciom.
Gdy nastała pandemia nie mogliśmy już organizować zlotów, ale wymyśliłam, że przecież można pomagać w inny sposób. Tak też założyłam grupę na Facebooku „Oddam osobie potrzebującej – Gniezno i okolice”, gdzie organizowaliśmy zbiórki żywności, rzeczy mebli dla ubogich ludzi. Ich radość była najlepszym podziękowaniem i nagrodą za całą naszą pracę i poświęcenie. Mój synek pomagał razem z nami, uczyliśmy go od początku, że nie trzeba być bogatym, żeby pomagać innym. Wystarczy odrobina chęci i serce. Dobre serce!
W 2020 roku, to była niedziela 5 lipca, wstałam o godzinie 9 rano. O godzinie 11 miała rozpocząć się zbiórka mebli, rzeczy, jedzenia dla osób, którym cały dobytek życia spłonął w pożarze. Zaczęła mi sztywnieć noga. Wstałam do toalety i mówię do męża, że boli mnie strasznie noga w kostce, że chyba zwichnęłam nogę wstając z łóżka. Poszłam do toalety wysiusiać się, przyszłam i mówię „ręką mi drętwieje prawa”. Mąż nawet się nie zastanawiał, tylko zadzwonił po pogotowie.
Przyjechali w 2 minuty. Początkowo przypuszczano, że to napięcie mięśniowe – od nerwów. Dostałam zastrzyki, kilka, ale nie puszczało. Byłam coraz słabsza, nie czułam prawej strony, nie miałam typowego dla udaru – opadającego kącika ust, miałam niespełna 30 lat, nikt nie podejrzewał udaru.
Pamiętam, że Adrian, bo tak miał na imię ratownik, który uratował mi życie zapytał, czy dam radę dojść do karetki, dalej już nie pamiętam. Podobno straciłam przytomność. Obudziłam się na neurologii, byłam świadoma, ale wszystko pamiętam jak przez mgłę.
Wzięto mnie na izolatkę, bo panował COVID. Nie mogłam się ruszyć, zostałam włożona w pampersa, zacewnikowana, nie wiedziałam, co się, że mną dzieje. Wstrętne, paskudne uczucie. Mężowi powiedziano, że najbliższą doba będzie decydującą czy przeżyję. Znów mu umierałam, znów mnie tracił i on, i mój cudowny synek.
W drugiej dobie okazało się, że to udar niedokrwienny lewej półkuli mózgu. Położono mnie na salę ze starszymi ludźmi w stanie agonalnym, jeden pan zmarł na moich oczach. Ja nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Pampers, cewnik, ja młoda i starsi umierający ludzie. Wyłam mojemu mężowi, że ma mnie zabrać, że „gówno mnie to obchodzi, jak to zrobi, ja chcę do domu”. Krzyczałam, że go nienawidzę. Nie mogłam zrozumieć, że to nie jego wina, że musze tam leżeć, bo przecież mogę umrzeć. Byłam wstrętna, myślałam, że on mnie nie kocha, myślałam tylko o sobie, a nie o tym co musi czuć on. Totalna egoistka.
Wiesz… Jesteś zdrowy, masz wszystko w swoich rękach, nagle nie możesz się ruszyć, myją Cię całego, zmieniają pampersa. Masakra jakaś, to wpierdol od życia taki, że odechciewa się żyć… Na oddziale udarowym opiekowały się mną cudowne pielęgniarki, były dla mnie jak rodzina. Ciepłe, cudowne, wspaniałe. Dzięki nim odzyskiwałam wiarę w to, że będzie lepiej.
Zaczęłam dzwonić do męża, że ma mnie zabrać, że błagam go. On mi tłumaczył: „kochanie przecież wiesz, że sami nie damy sobie rady. Jesteś leżąca, pomogą ci i wrócisz”. Wkrótce okazało się, że Ci ludzie na oddziale, to cudowni ludzie, którzy stali się dla mnie bliscy, jak rodzina. Pocieszali, gdy było źle, kibicowali mi na każdym kroku, pomagali, dodawali wsparcia i otuchy mimo własnych problemów.
Na oddziale leżałam ponad dwa miesiące. Pierwsze dwa tygodnie rehabilitował mnie przesympatyczny Bartek, potem przejął mnie Paweł, i to dzięki Pawłowi zaczęłam chodzić! Mimo tego, że do dziś nie mam całkowitego czucia w stopie, mimo tego, że stopa jest spastyczna, krzywa. Mimo tego chodzę! Dzięki Pawłowi wiele razy odzyskiwałam wiarę w to, że będzie dobrze. Mega motywował i wspierał. Kiedy było trzeba ochrzanił.
Ten okres pobytu na oddziale rehabilitacyjnym był najgorszym okresem psychicznie dla mnie. Pamiętam, jak w 13 dobie po udarze posadzono mnie na wózku i zwieziono na ogród na dół do męża i synka. Boże… On metr od płotu i ja metr od płotu. Ale to szczęście – że żyję, że mogę ich zobaczyć – było nie do opisania. Płakaliśmy ze szczęścia. Pamiętam jak moi przyjaciele przyjechali i ich słowa. Lilka cieszymy się, że żyjesz! I ich łzy płynące po policzkach. Pamiętam moją siostrę, która w dzień 30 urodzin przywiozła 2 ogromne balony i torty do szpitala. Ona była prawie codziennie niezależnie od pogody, podobnie jak najwierniejsi przyjaciele, sąsiedzi.
Mój mąż z synem przychodzili codziennie pod płot szpitala niezależnie od pogody, żeby chociaż mi pomachać. Wielkie wsparcie otrzymałam wtedy również od moich sąsiadek, które stały się jak mama dla mnie. Na oddziale pracowali wspaniali ludzie, pełni energii, serca, ciepła i dobroci. Cudowni pod każdym względem. Pomimo tego, że wiele osób nagle się odwróciło, znalazło się wiele takich, które o mnie walczyły, w tym kluby samochodowe, m.in. „Nocne Loty”, czy motocyklowy Born To Ride MC Chapter Gniezno (ale też wiele innych).
No dobra, ale jeśli myślicie, że ze mną było też tak cudownie, to jesteście w błędzie. Nie było dnia, żebym nie ryczała, nie było dnia, żebym się nie poddawała. Mimo największego wsparcia jakie miałam od męża, syna, siostry, przyjaciół, mimo wsparcia jakie miałam od przyjaciół, sąsiadów, rodziny, oddziału, załamywałam się.
Nie rozumiałam tego. Przed psychologiem z oddziału udawałam, że wszystko jest ok, a w nocy płakałam. Jak małe dziecko. Miałam żal nie wiadomo o co i do kogo. Żal do całego świata i do siebie. Wkrótce nadszedł czas wyjścia do domu. Boże, jak ja się cieszyłam, że będę w domu. W końcu. Z Mężem i synkiem, we własnym łóżku. Płakałam ze szczęścia i oni też, że jestem już w domu. Byłam tak pewna siebie, taka szczęśliwa, że jestem już w domu, że myślałam, że dam sobie radę z wszystkim. Przecież na oddziale umiałam chodzić sama, tylko że tam wszędzie była równa podłoga, nie było tyłu zakrętów, krzywości czy nierówności.
Wypierdzielałam się o własne nogi, bo były tak nieporadne… Prosto na twarz, setki razy. Za każdym razem wyłam. Aż dziw, że mam wszystkie zęby, naprawdę. Chciałam sama myć naczynia, wszystko co chwyciłam do mojej wstrętnej ręki leciało mi z niej i tłukło się, a ja wyłam, bo wytłukłam 3 komplety naczyń. Za każdym razem klęłam jak szewc i wyłam. Chciałam sama gotować, robić herbatę, wszystko leciało mi z rąk, wszystko dookoła mnie było usyfione, a ja zawsze byłam tą osobą, która łapie pyłek w locie. Zawsze musiałam mieć czysto. Prysznic… na oddziale dawałam sama radę, tylko tam było dużo miejsca, wielkie siedzenie, na którym mogłam usiąść i się przygotować, potem ubrać, żadnego wzniesienia, schodka, wszystko prosto. Tu była masakra, jak się okazało. Wąsko, Nie ma, gdzie usiąść, prysznic wyżej niż podłoga. Problem z wejściem, przygotowaniem się, kąpanie, a na końcu ani założyć gaci sama na dupsko, ani spodni.
I znów wycie, znów przeklinanie. Czułam się nieporadna, czułam się ja oferma, nie chciałam żyć. Tak dobrze czytacie, nie chciałam żyć. Chciałam sobie odebrać życie nie raz, ale zawsze przy mnie był mój mąż, mój anioł stróż. Gdy wytłukłam wszystkie naczynia, jechał kupić nowe. Gdy upadałam był w sekundę i chciał mnie podnosić. Gdy nie mogłam założyć pieprzonych gaci, zakładał mi je, ubierał całą. Ba on do dziś to robi, gdy mam gorsze dni. Czesze, zakłada stanik, ubiera. Wtedy mi to przeszkadzało, darłam się na niego, że ma spier…, że go nienawidzę, a potem ryczałam i przepraszałam go. Emocje robiły ze mną, co chciały. On miał wyjątkowo przerąbane, nie tylko ja, ale byłam taką egoistką, że tego nie widziałam, myślałam tylko o sobie. Nie myślałam o tym, co czuje mój mąż, czy mój synek. A przecież oni byli i nadal są największym wsparciem. Chcieli dobrze, a ja zamiast się im odwdzięczyć, byłam okropna, wstrętna, a przecież oni mieli równie ciężko jak ja.
Dla nich to też była nowa, trudna sytuacja, umierałam im już któryś raz z kolei. Oni też byli rozbici emocjonalnie i psychicznie, ale ja nawet przez chwilę o tym nie pomyślałam. Nie pomyślałam o tym, że na to wszystko co przeżyli raniłam ich swoim zachowaniem i słowami. To było straszne, ale ja nad tym nie panowałam, to było silniejsze ode mnie.
Czułam się jak potwór wiele razy, jak kat. Dziękowałam i dziękuję każdego dnia Bogu za to, że Michał mnie nie zostawił, że tak bardzo mnie kocha i że mną trwa. 10 lutego mija nam 15 lat jak jesteśmy razem, wcześniej były to mega różne lata, czasami bywało między nami bardzo źle, dziś są to najpiękniejsze lata, dzięki niemu i póki żyje będę go kochać każdego dnia bardziej i dziękować Bogu, że go mam!
Jedyne o co nie musiałam się martwić to pieniądze na leczenie, dzięki mężowi, przyjaciołom udało się zdobyć pieniądze, który pozwalały na prywatne badania, rehabilitację, lekarzy, dojazdy, specjalną dietę i wszystko co związane z leczeniem. Niestety i tu zaczęły się problemy, bo nagle znalazły się osoby, które twierdziły, że symulowałam chorobę, które mówiły, że za te pieniądze ,,baluję”, a ja mimo tego, że na każdą złotówkę, każdy grosz wydany mam fakturę, to każde takie gadanie przepłacałam zdrowiem. Ryczałam, martwiłam się, pytałam, dlaczego ktoś mnie tak nienawidzi, czego zazdrości? Rzygałam z nerwów. Chciałam umrzeć. I wtedy znów pojawiał się mój mąż, mój bohater, mój lek na wszystko.
Temat poruszany wcześniej przeze mnie, temat przyjaciół, rodziny… To, o czym napisałam, odwróciło się nagle tyle osób, że nie mogłam się z tym pogodzić. Wcześniej mój dom kipiał życiem, było w nim mnóstwo ludzi, nagle telefon milczy, a zostało tylko kilka osób, ale za to jakich osób! I teraz to wiem! Osób, które mi kibicowały od początku, które były przy mnie w najgorszych momentach życia, sprawiały, że na mojej twarzy były łzy, ale te dobre łzy radości. Jestem im za to cholernie wdzięczna. Wcześniej miałam żal do tych, którzy się odwrócili, przestali odzywać, nie wiem, jak to nazwać, po prostu nagle zniknęli z mojego życia. Ja też ich nie chciałam już więcej widzieć. Teraz jednak wybaczyłam im. Rozumiem ich.
Spróbowałam postawić się w ich sytuacji. Ktoś kto nie jest chory, nie ma problemów finansowych, zdrowotnych nie umie się postawić w sytuacji takiego człowieka, nie chce żyć czyimiś nieszczęściem, skoro jest szczęśliwy. Nie chce patrzeć i słuchać, jak to jest źle, jeśli u niego wszystko jest zajebiście. I nie oszukujmy się, ale wielu z nas, gdyby było w ich sytuacji też by tak robiło. Do tej pory tego nie rozumiałam żyłam w żalu. Dziś jest zupełnie inaczej, bo ich zrozumiałam, bo im wybaczyłam.
Z listopada na grudzień 2020 roku przeszłam bardzo ciężko COVID. Ledwo go przeżyłam, w życiu nie chciałabym przechodzić tego gówna jeszcze raz. Żegnałam się z mężem i synkiem, na całe szczęście wyszłam z tego, znów mi się udało. Parę dni później zaczął mnie boleć brzuch, chciało mi się wymiotować i to tak już konkretnie. Powiedziałam mężowi ,,idź do apteki i kup test ciążowy”. Zrobił oczy jak sowa, powiedział „Lila nie wymyślaj, jak masz być w ciąży, skoro się zabezpieczaliśmy, a sama wiesz, że 10 lat się staraliśmy o drugie dziecko i nic”. Kazałam mu iść i poszedł. Zrobiłam 3 testy. Każdy pokazywał to samo, dwie kreski.
Płacz, wrzask, przerażenie. Jak to się mogło stać?! Zabezpieczaliśmy się, no kurwa! Jak ja dam radę, ja sama potrzebuje pomocy opieki. No i co Ludzie powiedzą?! Powiedzą, że jestem kompletnie nieodpowiedzialna, zaczną obgadywać. Zauważyliście co napisałam? ,,Co ludzie powiedzą?” Nie bez powodu to napisałam. Ja tak się bałam opinii ludzi, ich komentowania, że za każdym razem z nerwów rzygałam. Oczywiście i tym razem się nie myliłam. Na moich ,,obserwatorów – krytyków” mogłam liczyć jak zawsze. Zaczęły się teksty ,,Jezu jaka nieodpowiedzialna dziewucha. Taka niby chora a dziecko se zrobiła. Taka niby chora, umierająca, ale ruchać to się może”. Tak, dobrze czytacie, i to tylko jedne z nielicznych tekstów. Oczywiście, co zrobiłam znów się załamałam, znów nerwica, depresja. I znów pojawił się mój cudowny mąż i przyjaciele. Zrozumiałam, że nie ma co się przejmować ludzi, że oni zawsze będą gadać. Zrozumiałam, że trzeba nauczyć się być ponad tym. Nie zamierzałam nikomu tłumaczyć się z tego, że to, że uprawiam seks z mężem to nie ich sprawa, że to, że jestem kaleką nie oznacza, że nie mam prawa do intymności, że nasz seks polega na tym, że ja leżę on działa. Że ja też potrzebuję zbliżenia, bliskości. Oni i tak mieliby na to swoje teorie spiskowe i na pewno coś ciekawego dla nich powiedzieli. Bez sensu się im tłumaczyć, to jak walka z wiatrakami.
Nikt nie chciał się podjąć prowadzenia mojej ciąży, każdy pukał się w głowę. Znalazłam w klinice, w której się leczyłam młodą ginekolog. Od razu nawiązałyśmy super kontakt. Anna Szeliga, stała się dla mnie jak siostra, jak matka, przyjaciel, jak mój anioł stróż. Podczas gdy inni lekarze nie dawali nam szans, podczas gdy gdzieś tam padła nawet przez płotki propozycją usunięcia ciąży w Czechach, ona walczyła od samego początku do samego końca o mnie i o Antosia. Nie ufałam nikomu tak jak jej.
Pani Ania pracuje w szpitalu na Polnej w Poznaniu, gdzie przeleżałam większość swojej ciąży. Każdy pobyt w szpitalu dzwoniła i przychodziła. Nie wzięła ode mnie złotówki za żadna wizytę! Była pod telefonem w nocy i w dzień. A uwierzcie mi – nie byłam łatwą pacjentką. Po tym co przeżyłam byłam obsrana po pachy ze strachu co będzie. Dzwoniłam z byle pierdołą i trułam tyłek. Tym bardziej jak co pobyt w szpitalu słyszałam teksty typu „proszę się przygotować, że dziecko może mieć wady genetyczne”, nie miało. Proszę się przygotować, że może mieć wady, może się prawidłowo nie rozwijać – wszystko było ok. Proszę się przygotować, że może Pani stracić ciążę gdzieś w 12 tygodniu, potem 18, potem dwudziestym którymś – nie straciłam! Proszę się przygotować, że może odkleić się łożysko, a na tym etapie dziecko raczej nie przeżyje – nic takiego się nie stało. Padały teksty na początku ciąży, czy wiemy na co się decydujemy, że może być tak, że mąż będzie musiał wybierać albo moje życie albo dziecka. Że ta ciąża to wielkie ryzyko dla mnie, dla mojego życia, ale też dla życia dziecka, że jeżeli uda się donosić, mogę urodzić chore dziecko, albo martwe…
Byłam przerażona, nie jesteście wstanie czuć tego, co czułam ja przez całą ciążę. Nerwy, rzyganie, ciągły płacz. Na Polnej lekarze bardzo walczyli o życie moje i dziecka przez całą ciążę, cieszyli się z każdego tygodnia, każdej pozytywnej wiadomości i razem ze mną, jednak każdy pobyt w szpitalu kończył się dla mnie załamaniem nerwowym. Nienawidzę szpitali. Kojarzą mi się ze wszystkim co złe. Boję się ich panicznie. Ania walczyła o mnie i Antosia od początku, dawała wiarę, siłę, wspierała, motywowała. Pamiętam, jak powiedziała, że nic nie dzieje się bez powodu, że może ta ciąża, to dziecko to prezent od Boga za te wszystkie cierpienia, że to ma być motywacja, bo zaczęłam się poddawać.
Miała rację! Wierzyła w nas od początku tak, jak mój mąż i udało się! 4 września 2021 roku przyszedł na świat przez CC nasz drugi syn Antoni. Tego samego dnia obchodziłam imieniny i 11 rocznice ślubu. Nadal nie wierzycie w cuda? Ja wierzę i to bardzo! Przez tę całą ciążę udało się przebrnąć również dzięki pomocy drugiej cudownej lekarki – Ludwina Szczepaniak-Chicheł, która jest hipertensjologiem, która walczyła o każdy tydzień, o każdy dzień, która była pod telefonem w dzień i w nocy, która ustabilizowała mnie z ciśnieniami i spowodowała, że przeżyłam i ja i dziecko, co na początku było nierealne.
Gdy wróciłam z Antosiem do domu mój mąż stanął na wysokości zadania, okazał się być najwspanialszym, co mnie w życiu spotkało, po raz kolejny. Zajmował się Antosiem, zmieniał pampersy, karmił, kąpał, przebierał, zajmował się starszym synem i mną. Michał stracił pracę w najgorszym dla nas momencie życia. Gdzie ja byłam bez środków do życia, bo ze względu na brak wypracowanych lat pracy nie należała mi się renta mimo pierwszej grupy inwalidzkiej.
Popadłam w depresję. Przerosło mnie wszystko po raz kolejny. Bałam się co będzie, jak sobie poradzimy, przecież mam małe dziecko, drugiego syna, mieszkanie wynajmujemy, co teraz? Nie umiałam się w tym wszystkim odnaleźć. Oczywiście mój mąż stanął na wysokości zadania, nie dość, że znalazł pracę, to wyciągnął mnie z depresji po raz kolejny.
Tą opowieścią chcę wam uświadomić, że nie ma rzeczy niemożliwych, że nasi bliscy, nasze otoczenie cierpi tak samo jak my, tylko my w tych wszystkich chorobach jesteśmy takimi egoistami, że tego nie widzimy. Mi zajęło wiele czasu, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym jestem, w miejscu, w którym zrozumiałam swoje błędy.
Choroby robią z nas potworów i o tym nie powie Ci żadna książka, żaden lekarz. Praktycznie nikt nie mówi o tym na głos. Mojemu mężowi należy się medal, za to, że mną jest, za to, że przetrwał to wszystko za mną, że to zniósł, podobnie jak mojemu synowi. Dziś to już jest za mną, nie wróci. Mimo tego, że jestem bardzo chora, że nie wiem, ile życia mi zostało, cieszę się życiem razem z bliskimi jakby jutra miało nie być. Nie panikuję, choć często czuję się tak, jakbym miała umrzeć, nie przejmuję się tym, co powiedzą inni. Żyję skromnie, cicho, z dala od świata. Dziś wiem, że dzięki mojemu mężowi moje życie, mimo że nie w luksusie, to jest najpiękniejsze na świecie, bo mam to, co najważniejsze – rodzinę, bo są zdrowi a ja szczęśliwa. Żyje, mam ich, rodzinę i przyjaciół przy sobie. Są zdrowi, a ja jestem na tyle sprawna, że mogę w miarę funkcjonować i cieszyć się życiem, macierzyństwem. I jeszcze jedno, nauczyłam się, że nie można pokazywać całej pupy w Internecie, nawet jak jest źle wstawiam zdjęcia, że jest bardzo dobrze, nie wszyscy muszą wszystko widzieć. Im mniej wiedzą tym lepiej śpią. I uwierzcie mi, że Wy też.
Mi przez Ten cały czas pomogła modlitwa, cały czas się modliłam i modlę. Wierzę bardziej niż kiedykolwiek.
Wiecie, ja doszłam do takiego momentu życia, że wydalam nawet swoje rzeczy potrzebującym ludziom, bo akurat był taki rozmiar potrzebny jaki noszę, a sama zostałam z podartymi leginsami, bez zimowej kurtki, a pisze to Wam dlatego, że byście zrozumieli, że nie rzeczy materialne są warte, tylko to jakim ktoś jest człowiekiem i ile daje od siebie dla drugiego człowieka. Można chodzić w jednych, podartych leginsach i jednej bluzce i być szczęśliwym.
Życzę Wam z całego serca abyście odnaleźli w sobie taki spokój jaki ja odnalazłam, abyście mieli wokół siebie tak cudownych ludzi jakich ja mam, szczególnie męża, abyście cieszyli się życiem tak, jak ja się cieszę pomimo wszystkich przeciwności. I nauczcie się wybaczać innym i sobie.
Oczywiście opisałam Wam tylko część tego mojego życia i tego co się w nim działo i dzieje, bo i tak już długi tekst, ale mam nadzieję, że to co najważniejsze uchwyciłam i uda mi się tym jakoś Was pocieszyć, zmotywować. Trzymam za Was kciuki!
I pamiętajcie, że każdy z nas ma prawo się załamać, najważniejsze to po każdym załamanie wstać silniejszym i z wszystkiego wyciągać wnioski. Bez tego dalej nie ruszycie.
Liliana Owczarzak