Namierzyliśmy budynek wydawnictwa na mapie stolicy i postanowiliśmy zgodnie, że pojedziemy pociągiem (Pendolino). Cały tydzień wcześniej kupiliśmy bilety.
(Co zabawne: ja mam zniżkę 37%. Mariusz jako opiekun 95%). Byłam podekscytowana, nie jechałam pociągiem od lat. A u celu, w Warszawie spotkanie z obcymi sobie ludźmi do których MUSZĘ MÓWIĆ!! Drukowanymi literami i starać się, żeby mnie zrozumieli. O borze szumiący jak tego nie cierpię.
Dzień po moich urodzinach miał być tym ważnym dniem. Byłam bardzo zdenerwowana, tak na zapas – jak to ja – jeszcze nie wiem o co chodzi, a już się tym martwię.
Był zimny poranek, koniec listopada, temperatura minusowa, odczuwalna niższa, bo od kilku dni wiał przejmujący lodowaty wiatr. Na starość zaczęłam się interesować prognozami pogody i sprawdzałam w Internecie już wcześniej przewidywania na ten dzień. No ale pogody nie przewidzi i nie przepowie nikt, nawet mądre głowy.
Zasnęłam po drugiej nad ranem, z emocji i podekscytowania wyprawą, pobudka o trzeciej, ale nie czułam zmęczenia. Szybko wypiliśmy kawę, ja w międzyczasie zakładałam na siebie przygotowane wcześniej ciuchy, tylko szkoda, że ich nie sprawdziłam. Miałam przygotowane nowe rajstopy pod spodnie, a jak to bywa z takimi – niesprawdzone lubią nas zaskakiwać, naciągnęłam je do połowy uda. Szybko przeszukuję karton z rajstopami i ubieram się tak grubo, że kolana mi się nie zginają.
Samo ubieranie zajmuje mi za dużo czasu, za szybko płynie czas, zaraz jest czwarta i powinniśmy wyjść. Założyłam kurtkę, czapkę, komin wełniany tak ogromny, że nie widziałam w jaki sposób stawiam stopy, opatuliliśmy się niczym bałwanki. Do tego przecież jeszcze nic nie zjadłam, w gardle mam przecież bliżej niezidentyfikowaną kulę, coś je zaciska. Kulę tę znam, mam ją przez większość życia. Jak się teraz jej pozbyć? (Nie mogę wziąć tabletki na nerwy, nie mogę być przymulona) I w jaki sposób coś zjeść? A kupię banany lub jakieś batonika na dworcu – myślałam.
Wyszliśmy o czwartej, tak jak zakładał plan wycieczki. Normalny, zdrowy człowiek taką odległość jak mieliśmy do pokonania na przystanek tramwajowy, pokonuje w pięć minut. Ale nie ze mną, ze mną idąc można zamarznąć w biegu, uściślając – może zamarznąć osoba zdrowa, ponieważ ja w tym samym czasie pocę się, bo skupiam się żeby iść jak najszybciej się da. Zresztą ja zawsze się boję, że nigdzie nie zdążę, wolę być wcześniej, no bo przecież chodzę jak żona żółwia, ślimak by ze mną wygrał zawody na torze i szybciej byłby na mecie.
I oczywiście się wkurzam sama na siebie, bo nijak się nie pośpieszę, bo w myślach a jakże, wręcz biegnę. Tramwaj na dworzec PKP Katowice miał być o czwartej dwadzieścia, zdążyliśmy przed czasem i stoimy, zimno, przebieramy nogami, tulimy się. Tylko coś długo to trwa, chyba już późno, spojrzałam w telefon, żeby sprawdzić która godzina, ale ten tramwaj, na który tak czekaliśmy, nie jedzie dłuższy czas. Sprawdzam. Okazuje się, że z powodu remontu torowiska kilka przystanków wcześniej „nasz” tramwaj będzie czwarta trzydzieści pięć. Jakie słowo mówi wtedy Polak? ……. no właśnie to.
Już niedługo przyjechał, a ja prawie całą tę drogę bałam się, że po wyjściu z tramwaju będzie za mało czasu, żeby dojść do dworca. Wyczytałam na bilecie, że jedziemy z peronu piątego, a znajduje się on poza dworcem, co jest powodem żartów internautów, bo na ten peron trzeba biec. Tak, właśnie się zabieram za bieganie, aż mam zespół niespokojnych nóg. Przecież to jest kpina i co? Świat nie jest stworzony dla ludzi zdrowych? Kompletnie nieprzemyślana inwestycja, chory człowiek nie ma tutaj racji bytu. Zimno, mroźno, mróz szczypie, mimo wczesnej pory dużo ludzi poowijanych po same uszy gdzieś pędzi. Oni pędzą, ja też pędzę, jak ja pędzę… Tylko chyba coś za wolno, bo Mariusz się cały trzęsie się z zimna obok. Nogi mi nie nadążają za myślami o tym jak ja szybko idę. Peron piąty jest miejscem, do którego trzeba podejść od innej strony i ciężko go znaleźć, bo to coś na tyłach dworca właściwego, na którym są piękne perony i oświetlenie, ławki, windy, XXI wiek.
Na peronie piątym jest jeszcze wiek XX – na oko lata 90. Budka z blachy falistej, dwie stare ławki, jedna kiwająca się lampa, czyli oświetlenie nikłe, tudzież zerowe. Krzywe chodniki, miejscami powyrywane i żywej duszy. Horror można by kręcić.
„Oj, siku… I co teraz ?” mruczę z przerażeniem.
Jest piąta czterdzieści pięć.
Mariusz:
– „Może zdążymy na dworzec główny do WC, a daj spojrzę na ten bilet”. Wcześniej nie oglądał tych biletów, ja oglądałam, wystarczy. No okazuje się, że jednak nie wystarczy. Pobladł (widziałam mimo tego wątłego światełka).
– „Kochanie, ale to jest wagon piąty, peron trzeba sprawdzić na tablicy odjazdów”
I już mi płacz z wściekłości nadchodził, czułam to, bo jak można być taką kretynką żeby nie wiedzieć, że peron sprawdza się na tablicy odjazdów, a nie na bilecie. Chociaż jakby się bliżej zastanowić, to bilet na pociąg widziałam ostatnio ponad dwadzieścia pięć lat temu, czyli mogłam zapomnieć. Idziemy szybkim krokiem, znaczy ja prawie biegnę i ryczę, beczę i się pocę. Korytarze podziemne, wzdłuż peronów, to całe kilometry, myślałam, że to już koniec wycieczki. Nogi mnie palą wewnątrz żywym ogniem, a Mariusz podtrzymuje z całych swoich sił, bo mi się plątają. A wątpię, żeby pociąg zaczekał, mam zadzwonić do kierującego nim?
„ Halo panie ja tu biegnę i zaraz przybiegnę!”
Poza tym nie mam numeru.
W każdym razie schodami na górę i na peron wchodzimy o piątej pięćdziesiąt sześć. Nogi mi zemdlały właśnie, chcę wypluć płuca, ale ludzi tam stoi chmara, więc nie wypada. Ale czuję jak śmierdzę, a siku już mi się odechciało. Na szczęście szybko podstawili ten pociąg i usiedliśmy. Z dawnych lat z pociągów to najbardziej zapamiętałam przedziały, może dlatego, że bardzo je lubiłam. Tu klasa, fotele jak w kinie, jeden za drugim w dwóch rzędach, na środku przejście wyłożone niebieską wykładziną. Nawet nie poczułam, kiedy pociąg ruszył, sunął gładko i szybko i nawet już nie byłam zdziwiona, że w stolicy będziemy po ósmej. Mknęliśmy niczym błyskawica. Wąskim przejściem chodził Pan konduktor sprawdzając bilet, nadeszła nasza kolej, podałam przygotowane bilety, na których było napisane „Niepełnosprawny z opiekunem”. Pan konduktor:
– „Proszę o przygotowanie dokumentu upoważniającego Panią do zniżki.”
Ja bez słowa podaję legitymację rencisty, na to słyszę:
– „Proszę o dokument potwierdzający niepełnosprawność”.
W tym momencie z prędkością pioruna przemknęła mi przez myśl historia Pana, o którym było głośno w Internecie. Nie miał nogi, ale nie miał też orzeczenia potwierdzającego jego niepełnosprawność. Dostał czterysta złotych mandatu. W sekundę sobie to przypomniałam co sprawiło, że właśnie zaczęło mi się robić słabo, ale słyszę spokojny głos konduktora. Powiedziałabym, że kojący, ale nie tym razem:
– „Pani poszuka a ja wrócę za chwilę”.
Czego mam szukać jak za cholerę nie znajdę, takie orzeczenie mam a jakże, kurwa mać w domu!! W pudełeczku!!
Nie odzywałam się ani wcześniej do konduktora, (Mariusz zawsze mówi za mnie do obcych osób, ja się krępuję), ani teraz nie prowadziłam rozmowy, bo czułam, że zaraz wybuchnę. Po prostu dzisiaj mój poziom kretynizmu przekracza wszelkie normy!!! Partner na chwilę opuścił miejsce obok mnie, oparłam się i zamknęłam oczy myślę zrezygnowana „trudno za głupotę trzeba płacić” no i byłam pewna jak się ta historia zakończy. W tym czasie słyszę nad sobą:
–„ I co, znalazła Pani”? konduktor wrócił – jak obiecał.
Zrezygnowana pokazuję mu legitymację rencisty, którą cały czas dzierżyłam w dłoni niczym tarczę.
– „Niestety. Mam tylko to…”
Jak siedzę mojej niepełnosprawości nie widać, za to jak się odzywam słychać i to jak! Konduktor spojrzał na mnie uważnie i mówi :
– „Aaa tam, dobra już nie trzeba.” I poszedł…
Podróż zmierzała ku końcowi, nie kupiłam batonika czy banana z powodu rewelacji biletowych. Wypiliśmy kawę serwowaną przez obsługę pociągu i niedługo potem już wysiadaliśmy w Warszawie.
No… Tu mnie jeszcze nie było. (Teraz napisałam jakbym podróżowała po kraju i była już wszędzie). Byłam zaróżowiona z emocji i wyglądałam niczym świnka Peppa w wielkim mieście.
C.D.N….
Pisała dla Was Anna Naskręt