Uwielbiam newsy z dziedziny neurologii. Nie ma wielu ciekawszych rzeczy, niż odgrzebanie gdzieś informacji, że stymulowanie hipokampu coś, a mózg świni coś innego. Algorytmy mnie znają i podrzucają mi to, czego mi potrzeba. Czytam o tym, że terapia czymś sprawdza się przy, albo że po Berlinie jeżdżą „udarowe” karetki, co… Czytam i mam ochotę to podawać dalej, niech wszyscy wiedzą, że to i tamto, a także coś innego.
Rzadko jednak to robię u siebie na blogu, publicznie. Dlaczego? Przez amerykańskich naukowców.
Umówmy się: każdy z nas czytał informacje w których amerykańscy (francuscy, polscy czy japońscy) naukowcy coś odkryli, udowodnili, zbudowali. Możemy się z tego śmiać, ale w dobrze napisanym tekście słowo „naukowiec” w naszych oczach legitymizuje bardzo wiele rzeczy, nawet tych nieprawdopodobnych. A ja jakoś czuję, że bez sprawdzenia nie powinno się puszczać w świat informacji. Nie chodzi tu nawet o to, że narobię bałaganu jak ruskie trolle, ale o to, że informacja może stać się podstawą do czegoś. Dać nadzieję. Odebrać nadzieję. Przekonać do czegoś. A ja nie mam czasu, żeby sprawdzać każdego wyskakującego mi neuronewsa.
Za to jest to fajna wiedza konwersacyjna, gdzie jasno mogę zaznaczyć, że „coś gdzieś czytałam”, ale jeszcze warto o tym doczytać. Wtedy rozmowa o hipokampie, mózgu świni, terapiach jest jakoś mniej niebezpieczna. Ja i ludzie, z którymi rozmawiam wiedzą, że to trochę jak news z portalu plotkarskiego. Coś w nim jest, ale warto sprawdzić. Ponadto to genialna podstawa do doczytywania. I zweryfikowania, czy na pewno ta nowa kuracja daje obiecujące w testach na ludziach, a nie świnkach.
Kiedy zaczynałam pisać bloga z jednej strony uczyłam się na nowo pisać, z drugiej – zależało mi na wiarygodności. Część informacji miałam podane na tacy, bo inaczej nie można nazwać wiedzy otrzymywanej w czasie rzeczywistym od lekarzy, fizjoterapeutów, a także własnego doświadczenia. Jednak wiedziałam, że trzeba było sprawdzać, bo przecież nikt nie jest nieomylny. Ani ja, ani lekarze, ani amerykańscy naukowcy.
Teraz nakładam na siebie większy rygor i nie dotyczy to tylko neurologii. Bo chcę brać odpowiedzialność za to, co mówię. Chcę móc odesłać zainteresowanych do miejsca, gdzie się czegoś dowiedziałam albo przynajmniej powoływać się na kogoś konkretnego, nie syna koleżanki mojej mamy.
Jest jeszcze jeden powód: badania naukowe trzeba umieć czytać, a ja nie twierdzę, że to umiem. Mimo to, staram się do nich docierać, a źródła oznaczać, niezależnie od tego, czy chodzi o amerykańskich naukowców, artykuł z Onetu czy Instagram innego udarowca.
Piszę o tym akurat teraz, bo mam wrażenie, że obecnie wzięcie odpowiedzialności za swoje słowa jest jeszcze ważniejsze niż rok, dwa lata temu. Bo świat stoi na krzywych nogach niesprawdzonych (a także niesprawdzalnych) informacji, mających dostęp do umysłów setek tysięcy umysłów ludzi. Ale też dlatego, że ostatnio dałam się kilka razy nabrać. I dlatego, że sama z siebie palnęłam kilka głupot. Niby bez większych konsekwencji, ale zawsze. Warto pamiętać o podstawach. Jeśli nie będziemy, zostanie nam tylko taplanie się w błotku złożonym z półprawd, kłamstw i prawdy. I wcale nie jestem przekonana, że w tym wszystkim prawda ma szansę zwyciężyć bez pomocy.
Napisała dla was Kasia Siewruk, autorka bloga lewaczka.pl