Po pierwszym napisanym rozdziale wróciłam na łóżko szpitalne – ale we śnie i nazajutrz przepłakałam pół dnia,
tylko, że jak się powiedziało A trzeba było powiedzieć B.
Dzisiaj nic ciekawego nie napiszę…
Nie mam spostrzeżeń, przemyśleń i mam pustą głowę. A nie chcę smęcić, ględzić i marudzić. Okres zimowy jest dla mnie okrutny, miewam dni, w których nie chce mi się ruszyć ręką ani nogą. Nie chce mi się gadać, kosz na pranie kipi, koty z kurzu przegania domowy kot a książki wołają z wyrzutem „Weź nie pytaj, weź czytaj”.
I najchętniej bym przespała ten okres. Szaro, ponuro. Śnieg, na który nie wyjdę na krok, nogi mi się rozjeżdżają, nie jestem w stanie po nim chodzić. Brak słońca, to brak energii, do życia.
Od samego świtu rozpierała mnie energia, tknęła mnie pewna myśl, zaskoczyła mnie jak piłeczka skacząca po głowie Pomysłowego Dobromira. Od około dwóch lat należałam do grupy zrzeszającej udarowców i ich opiekunów. Zauważyłam, że wiele osób udary porównuje, ale nie można tego robić, przecież tylko nazwa podobna, ale każdy z nich jest inny, nawet zawroty głowy u podobnie chorujących nie będą takie same.
Ale w pewnych aspektach zgadzałam się, że dla sprawnej do tej pory, żyjącej w biegu, każde, nawet drobne ograniczenie sprawności będzie końcem świata, a dla innej czymś na co powie „No trudno stało się”. Każdy z nas ma inne spojrzenie na świat oraz inna odporność psychiczną. I nie mnie to oceniać, ale nie można się poddawać, trzeba być twardym jak nigdy dotąd, stało się i trzeba iść dalej, na tyle, na ile się da i w jaki sposób to zrobisz zależy tylko od ciebie. (Napisała Ania z depresją sezonową). Nikogo kto byłby w moim wcześniejszym stanie (mam na myśli paraliż) nie spotkałam, miałam kontakt tylko z opiekunami takich osób. Te różnice między ludźmi dawały do myślenia.
Postanowiłam napisać opowiadanie, duże streszczenie dnia, w którym zachorowałam, opublikowałam je na tej grupie, wszyscy grupowicze podnosili mnie na duchu i motywowali do działania pisząc do mnie „Pisz więcej, pisz, pisz”. Wtedy mnie to popchnęło do przodu, chciałam działać i uwierzyłam w siebie, że mogę, bo to, że opiszę tę historię (chociażby do szuflady) wiedziałam od jej początku. Tylko, że to było moje zwyczajne monotonne i codzienne życie i nie myślałam wtedy w kategoriach: „oooo jaką mam zajebistą historię nadającą się na książkę”.
Kilka lat wstecz próbowałam pisać na ten temat, ale wydawało mi się to mało ciekawe i pozbawione sensu, no bo kto by chciał czytać o takiej szarej, mdłej historii i nie wiedziałam jak się do tego zabrać. W jakimś gorszym momencie w moim życiu, (jak siebie znam była to zima) usunęłam te zapisane pliki z komputera, kierowałam się emocjami, jak zwykle, czego żałowałam. Kilka kolejnych lat nie zaprzątało mi to jednak głowy, żyłam i zmagałam się na bieżąco z wszystkimi problemami. Żałuję, że nie prowadziłam dzienniczka, na bieżąco czytany może i by był nudny, ale z latami nazbierałoby się kilka fajnych tekstów. Bo na co dzień to by wyglądał w ten sposób:
„Wstałam o 7, obudziłam dziecię do szkoły. Kiedy wyszła, ja zrobiłam przedziałek i miałam wolne, pokręciłam się po domu, poćwiczyłam.
Wypiłam 4 kawy, obejrzałam Przyjaciół, wróciła córka.”
Reszta dnia podobna. I… OVER AND OVER AGAIN.
Także zmieniała się u mnie tylko bielizna. O, dostawałam też dużo SMS-ów (reklamy i operator komórkowy).
W końcu okazało się, że ta historia nie jest taka do niczego jak myślałam. Miałam kopa i adrenalinę. Pierwszym kopem zawsze była rodzina, która zawsze wierzyła, że całą historię kiedyś opiszę, drugim kopem i motywacją był Mariusz, któremu nie raz zabrakło słów ze wzruszenia, gdy opowiadałam mu zaledwie część historii. No i teraz tyle ludzi czeka, czyta, pyta…. Szybko zobaczyłam jak i co trzeba zrobić i założyłam bloga, na którym umieściłam to samo opowiadanie co na grupie udarowej, ale bardziej je rozbudowałam, choć mimo to cały czas pozostawało streszczeniem. Komputer miałam włączony i nie wierzyłam co się dzieje, do wieczora ten post przeczytało 40 tysięcy osób, rozchodziło się po necie jak pajęczyna i w jeden tylko dzień zdobyłam ponad dwa tysiące polubień.
Ruch w to popołudnie na tejże stronie był jak w ulu, a ja płakałam i śmiałam się jednocześnie i nie wierzyłam w to co widzę. Odwiedzający moją stronkę również popychali mnie do przodu, do działania swoimi pozytywnymi komentarzami. Ale ja nie pisałam nigdy książek, nie wiedziałam, jak zacząć czy zabrać się za opowiadania? Czy zacząć pisać i składać to w książkę? Dzielić na rozdziały? Ale ja nie jestem poukładana, kieruje się emocjami, zrywami serca i myśli (w życiu też).
Na blogu powstało ich kilka, na podstawie których zaczęłam pisać książkę. Rozbudowałam ten pierwszy dzień i kolejne, wzbogacając o wiele opisów, samej mi się podobało co napisałam a czytając swoją własną książkę, w napięciu czekałam co będzie się ze mną w niej działo dalej 🙂
Samo pisanie, jeśli chodzi o technikę nie było trudne, od zawsze miałam rozwinięty zasób słów. Może też te wszystkie niewypowiedziane myśli znalazły ujście, pisanie było bolesne, przypominanie sobie tych wszystkich szczegółów, o których nie chciałam pamiętać. Po pierwszym napisanym rozdziale wróciłam na łóżko szpitalne – ale we śnie i nazajutrz przepłakałam pół dnia, tylko, że jak się powiedziało A trzeba było powiedzieć B. Łatwiej powiedzieć, gorzej wykonać, ale i tak jakbym zawzięta nie była, to tak emocji mną targało tysiące, nie będę udawać, że akurat pod tym względem jestem twarda, bo nie tędy droga. Od płaczu związanego z wspomnieniami, po ten z radości – przez wielkie wzruszenie, ponieważ czytelnicy bloga podczas czytania moich tych krótkich, ale mocnych opowiadań, płakali nad moim losem.
Tym bardziej musiałam pilnować siebie i danego słowa, ponieważ nie byłam już sama z moją historią. Książka, pisanie, redagowanie i czytanie zdania po zdaniu, było dla mnie swoistą autoterapią, nigdy ten temat nie będzie dla mnie łatwy, ale troszkę łatwiej mi o nim mówić na głos, bez płaczu.
Ale powolutku, mogłam, to co napisałam, czytać na spokojnie, traktowałam to wtedy jak tekst do obróbki, a nie ładunek emocjonalny w tym zawarty. Sama ta obróbka była bardzo ciężką pracą, piszę zawsze, pisałam i wtedy pod wpływem emocji i z serca. Palce mi nie nadążały za tym o czym myślałam, robiłam mnóstwo literówek, zjadałam literki, nie pilnowałam interpunkcji. Błędów ortograficznych nie robiłam nigdy, ponieważ nauczyłam się czytać w wieku 5 lat i mam pamięć fotograficzną. Teraz jak za długo pisałam, zaczęłam je robić, wtedy to była granica mojej wytrzymałości umysłowej w tym dniu i co dziwne ten czas zawsze był inny. Czasem były to dwie godziny, a kiedy indziej pięć. To było pisanie, dopisywanie, czytanie, redagowanie tekstu, szukanie dobrego miejsca dla niektórych jego fragmentów, układanie go w jakiejś kolejności. Chciałam być doskonała i poprawiałam poprawione goniąc własny ogon (np. „schody były długie na wysokość schodów) a poprawki interpunkcji i literówek, to godziny całe okupione bólem pleców.
Dlatego, mimo że już napisałam co chciałam, a że nie jestem pisarką tylko autorką jednej to nie potrafię czasem obrazowo rozwijać myśli, nie spałam w nocy, myślałam, zastanawiałam się i analizowałam, o czym jeszcze powinnam wspomnieć o czym zapomniałam? Dałam sobie dwa tygodnie oddechu, żeby nabrać dystansu i spojrzeć na nią jeszcze raz trzeźwym okiem. Przekładałam zdania, przepisywałam swoje myśli, zmieniałam umiejscowienie swojego wcześniej napisanego tekstu, cały czas coś dopisywałam, pamięć bywa zawodna a w moim przypadku szczególnie. Nie miałam wcześniej doświadczenia z pisaniem, może jakimiś bazgrołami. Ale żeby to miało ręce, nogi, początek i koniec…. nie było łatwo posklejać w zgrabną całość.
W końcu nadszedł czas, w którym postanowiłam powysyłać tę książkę do wydawnictw, poradziłam się znajomej, autorki poczytnych książek, od czego w ogóle zacząć. Byłam kompletnie zielona w tym temacie, a tymczasem dowiedziałam się, że każde wydawnictwo ma na stronie taką rubrykę „Propozycje wydawnicze” z podanym mailem. Porozsyłałam moją książkę do ponad trzydziestu wydawnictw z krótkim opisem siebie i książki, czas oczekiwania, to sześć tygodni do sześciu miesięcy.
Wcześniej niż po tym czasie, bo nawet i po dwóch, trzech tygodniach zaczęły spływać pierwsze odmowy i zachwyty. Skrajnie różne opinie, ale sądziłam, że skoro wydawcy mieli doświadczenie, to wiedzą o czym do mnie piszą. Chociaż niektórzy miałam wrażenie, nie czytali przysłanego tekstu. Byłam załamana, zrezygnowana i jak zwykle czarne myśli przodowały. A tyle pracy na marne, tyle emocji na marne, ludzi zawieść nie mogę. Pomysłów na jej wydanie kilka, codziennie nowy rodził się w mojej głowie, co jeden to głupszy.
Jestem w gorącej wodzie kąpana mimo wyuczonej cierpliwości nie potrafię nie kierować się emocjami. W tym czasie odezwało się wydawnictwo z wieloletnim doświadczeniem, w kilka dni dostałam propozycję spotkania. Zabrakło mi tchu! Umówiłam się do wydawnictwa na zapoznanie się, rozmowę.
Napisała dla Was Ania Naskręt