Czułam się jak zagubione dziewczę z prowincji w wielkim mieście, bo śmierdziałam niczym Świnka Peppa w wielkim mieście. Znaczy na razie był to ogromny peron, a nie miasto i ruchome schody w górę.
Za schodami znajdowało się pięknie oświetlone WC, przypomniało mi się co mi się chciało.
Nawet nie wiem do czego porównać taki kibelek, bo jeszcze takiego nie widziałam. Znaczy muszla, jak muszla, wszystkie podobne. Ale przywitały nas bramki z automatem…. A nie babcia klozetowa. Korytarze, muzyka, kabiny w których można tańczyć… Byłam w kiblu w Warszawie, wielki świat, sikanie z odrobiną luksusu. Wyszliśmy na miasto, oczywiście oniemiałam na ten widok i mówię do siebie pod nosem:
„Ło panie! Bo jo ze wsi!”
Od samego ruchu ulicznego dostałam zawrotów głowy, do tego duże szklane budynki i przestrzeni której się boję, hektary… Trzymałam się kurczowo Mariusza, który co chwilę sprawdzał na telefonie czy w dobrą stronę idziemy. To nie takie łatwe jak się wydaje, sprawdzić coś na telefonie zgrabiałymi palcami, bo rękawiczkę trzeba zdjąć, przecież robił to Mariusz, bo ja się kurczowo przyklejam do jego pleców i mówię
”Stój, nie idź, daj mi rękę”
Tak wiem… Jestem irytująca.
Wiatr był lodowaty i hulał aż miło na tych przestrzeniach. Po kilku takich przystankach na środku szerokiego chodnika, owiewani przenikającym i lodowatym wiatrem, weszliśmy w spokojniej położoną uliczkę z budynkiem, o który nam chodziło. GPS poinformował:
„Trzysta metrów na wprost znajduje się miejsce docelowe.”
!!!!
Wysoki szklany budynek z napisem: Wydawnictwo „Muza”
Mimo mojego denerwowania, trzęsących się nóg (już nie śmierdziałam, pośrednio – w torebce miałam dezodorant) osiągnęłam cel, tylko, że nie byłam do końca zadowolona, bo wcześniej w domu nie umalowałam się ani trochę, w pociągu nie umiałam, a teraz to mi łzawiły oczy, od zimna, wiatru, radości, podekscytowania. Wyglądałam jak prosto z pola w szkole rolniczej, nie lubię tak, to nie moja strefa komfortu. Nieważne czy brak makijażu to odwaga czy głupota, jednak ja pewniej się czuję umalowana choć trochę. Na szczęście nikt nie zwracał uwagi, że wyglądałam jak od pługa oderwana, bo rozmowa zapoznawcza przebiegła świetnie. Omówiliśmy z humorem konkrety, Mariusz jak zwykle przy mnie (moje wsparcie), bo oczywiście ja i eleganckie Redaktorki z którymi mam rozmawiać.
Miałam obawy, czy zostanę dobrze zrozumiana. Ale było świetnie. Wypiłam trzecią kawę (!) i dwie godzinki minęły jak z bicza strzelił i już szliśmy w drogę powrotną. A szkoda, bo żal było się rozstawać z tymi uśmiechniętymi i otwartymi ludźmi.
Teraz już wiedzieliśmy, w którą stronę należy iść i nie trzeba było wyciągać telefonu. Przypomniał mi się wtedy mój ukochany dowcip, jak to facet błądzący po pustyni pyta przechodzącą kobietę jak dojdzie do oazy, a ona mu odpowiada: „Pójdzie Pan prosto, a we wtorek skręci Pan w lewo.” Bardzo często przypominają mi się dowcipy, niekoniecznie wtedy, kiedy to potrzebne, cali roześmiani weszliśmy do przytulnej knajpki, z której pachniało domowym jedzeniem, posiedzieliśmy, coś zjedliśmy, zagrzaliśmy się.
No i moje słynne siku znowu się odezwało.
Pytam o WC, Pani z obsługi pomogła mi zejść na dół dwudziestoma pięcioma dużymi schodami, to nimi miałam wrócić na górę, jak się okazało sama, nikt na mnie nie czekał. A nie miałam kuli, telefonu, ani mojej najważniejszej podpory życiowej, która została przy stoliku, bo stwierdziłam, że dam sobie radę, ale nie przewidziałam, że kibel będzie w lochach, w których zostanę sama…
Czyli raczej nawet gdy cudem krzyknę to mało kto mnie usłyszy. Schodów przede mną było dużo, ale miały poręcze, czyli jakoś dałabym radę, gdyby nie to, że po obu ich stronach stały skrzynki, warzywa, worki ziemniaków i cebuli. Byłam w jakimś magazynie? Chcąc iść pod górę, jednocześnie trzymając się poręczy musiałabym ominąć sprytnie te zapasy, taka sprawna nie jestem, a nie byłam w stanie przestawiać tych ciężarów, żeby zrobić sobie miejsce.
Tak. Byłam tak zdesperowana, że w restauracji chciałam przestawiać worki z ziemniakami. Zauważyłam obok jakieś drzwi, były lekko uchylone, z duszą na ramieniu, popycham je i widzę kilka osób przy pracy. To była kuchnia (ze szkoły pamiętam, że taką kiedyś nazywali „brudną”, bo obierało się tam warzywa). Mówię najwyraźniej jak potrafię:
– Przepraszam, mógłby ktoś mi pomóc wejść po tych schodach?
Szybko przybiegła jakaś dziewczyna i podała ramię i dzięki niej wydostałam się z piwnic.
Czy Wy widzicie to znowu?? Świat jest dla ludzi zdrowych!!!!!
Nie ma w nim miejsca dla chorych, słabszych, taka osoba nie istnieje!!!
My tymczasem wracaliśmy na dworzec, a że do pociągu powrotnego było jeszcze trochę czasu, więc zwiedzaliśmy sklepiki dworcowe snując się jak dwa leniwce, poszliśmy się napić herbaty, ogrzać, coś dobrego zjeść. W końcu taki wyjazd do stolicy, to niecodzienna sprawa.
Nasz pojazd szynowy był spóźniony. Piątek, mnóstwo ludzi zwanych „słoikami” wracało do domów na weekend. Było ich na peronach mrowie, bałam się, że zginę w tym tłumie, był jeszcze większy niż na koncertach rockowych, ale sukcesywnie, w miarę odjazdów kolejnych pociągów, tłum się przerzedzał. Mimo to została go duża część, dowcipkowałam po cichu, że te tłumy jadą z nami.
Nie pomyliłam się, ponieważ okazało się, że to na nasz pociąg czekają i zgodnie ustawiali się przed drzwiami pociągu. Tak, już dobrze wiecie… Nikt mnie nie przepuścił, nie zrobił miejsca żebym mogła swobodnie wejść. Pchałam się jak inni, no chce być normalnie traktowana to fakt, ale w takim zbiorowisku napierającym łatwo mogę się przewrócić. Trzymałam Mariusza pod rękę tak kurczowo jakby zależało od tego moje oddychanie. Tym razem nie jechaliśmy pendolino, ale zwykłym pociągiem osobowym, drugą klasą, pięć godzin, usiadłam na miejscu dla niepełnosprawnego, ale tylko ja. Mariusz stał, bo ustąpił miejsca jakiejś Pani. Ale w końcu i on usiadł – na moim miejscu, a ja na jego kolanach, bo w przejściu nie mógł nawet spokojnie stać. Pasażerowie, torby, przekrzykiwanie, jedna osoba na drugiej niczym sardynki w puszce, oczywiście już nerwowo oczami szukałam toalety, jak jej nie ma, to będzie mi się chciało na pewno.
Na szczęście w ciągu kilku godzin tłumy w pociągu się przerzedziły i mogliśmy dotrzeć jakoś do WC, a po kilku godzinach męczarni w pociągu wróciliśmy do Katowic. Był późny wieczór, byłam zmęczona, głodna, obolała, ale bardzo szczęśliwa, nie dość, że pokonałam tyle przeszkód to wydadzą moją książkę!!! Moją!!! Nawet o tym nie marzyłam wcześniej, to były takie ulotne marzenia z tych nie do spełnienia.
A los mnie zaskoczył kolejny raz.